Szymon Kastelik: Czuje się pani jak bohaterka po zdobyciu złota?
Aleksandra Kowalczuk: W pewnym sensie tak, ponieważ jako pierwsza w mojej dyscyplinie przywiozłam złoty medal z Mistrzostw Europy dla Polski. Dwa lata temu na Mistrzostwach Europa najlepszy wynik osiągnął mój kolega klubowy Jarek Mecmajer zajmując drugie miejsce.
Do czego może pani porównać emocje, które odczuwa mistrz na podium słuchający swojego hymnu?
Nie ma takiej rzeczy, do której można byłoby porównać to co czułam wchodząc na najwyższy stopień podium. Nie mówiąc już o momencie, w którym na sali zabrzmiał nasz hymn narodowy. Podczas „Mazurka Dąbrowskiego” rozkleiłam się, ale chyba każdy zrobiłby to na moim miejscu.
Miała pani przygotowany plan na Brytyjkę Biankę Walkden, czy jednak wszystko przebiegło spontanicznie?
Na kilka minut przed walką trener usiadł przede mną i tłumaczył rzeczy, które Brytyjka robi podczas walki, na co uważać i co ewentualnie robić. Ale nie da się zaplanować przebiegu walki. Trzeba analizować każdy ruch przeciwnika, wyłapywać każdy jego błąd i uważać na to, żeby samemu nie popełniać błędów.
Jaki był najgorszy moment walki finałowej, jeżeli oczywiście w ogóle jakiś był?
Były momenty podczas walki, w których to ja prowadziłam i czułam się pewnie. Ogólnie cała walka była na wyrównanym poziomie, z moim lekkim prowadzeniem, więc nie obawiałam się za bardzo. Ale początek trzeciej rundy rozpoczął się wynikiem 6:5 dla Brytyjki, niby to jeden punkt, ale w połowie rundy wynik zmienił się na 9:6 dla przeciwniczki. Z krzesełka cały czas krzyczał trener, żeby kopać, bo kończy się walka i ja przegrywam. Myślę, że te ostatnie 20 sekund walki był najgorsze, kiedy to ja musiałam gonić Biankę. Na moje szczęście kopnięcie, które wykonałam na 7 sekund przed końcem zostało zaliczone, a na tablicy zrobił się wynik 10:9 dla mnie. Chwilę później Brytyjka dostała karę za trzymanie, więc walka skończyła się wynikiem 11:9.
Czy jeszcze przed mistrzostwami wiedziała pani, że jest w odpowiedniej formie, aby pokonać każdą rywalkę?
Czułam się pewnie. W tym roku byłam już na trzech pucharach świata i z każdego przywiozłam złoty medal. Wiedziałam, że mogę się znaleźć w strefie medalowej, ale nie spodziewałam się złota, w końcu Bianka Walkden jest niepokonana od czasu Igrzysk Olimpijskich w Rio.
Media widzą w pani nadzieję na olimpijski medal w Tokio. Zgadza się pani z tym osądem?
Miło słyszeć coś takiego. Do Tokio jeszcze dwa lata. Wolałabym się teraz skupić na nadchodzących Grand Prix, w których można zgarnąć sporo punktów do rankingu olimpijskiego, a pierwsza szóstka z takiego rankingu ma automatyczną kwalifikację na Igrzyska.
Komu zadedykowałaby pani ten medal?
Całej ekipie, z którą przygotowywałam się do tych zawodów, trenerom, fizjoterapeucie i zawodnikom. Razem tworzymy super team.
Czego można życzyć pani po takim sukcesie?
Więcej takich sukcesów i dużo zdrowia.
Pingback: "Ból był nie do opisania". Aleksandra Kowalczuk doznała poważnej kontuzji. Czy zdąży na Tokio? - Magazyn Sportowiec - wywiady, analizy, komentarze sportowe