Już wiele lat temu pieniądz dorobił się statusu najpoważniejszego partnera sportu. Dzisiaj nikogo nie zaskakują astronomiczne sumy za które kupuje się prawa nawet do słabych transmisji. Coraz mniej dziwią też dziesiątki milionów wykładane na niekoniecznie najlepszych piłkarzy. Sportowym dygnitarzom wciąż jednak mało i z uporem maniaka powtarzają „more money”. A to już powód do zmartwienia, bo powoduje, że pieniądz staje się również kreatorem sportu.
Żeby widowisko sportowe się sprzedało musi spełnić kilka podstawowych wymogów. Powinno być dynamiczne, emocjonujące, gwarantować zwroty akcji, a najlepiej jeszcze takie, żeby było widać cierpienie zawodnika. To zapewnia oglądalność. Ta z kolei generuje przychody. W związku z tym federacje sportowe prześcigają się w pomysłach na „unowocześnienie” i „umłodzieżowienie” swoich dyscyplin. Wszystko to kosztem tradycji wyrzucanej na śmietnik historii. Kogo przecież ona interesuje.
W ostatnich tygodniach szczególnie aktywna na tym polu była Międzynarodowa Federacja Narciarska. Podczas październikowych obrad w Zurychu powiedziano „czas na zmiany”. Żadne decyzje jeszcze nie zapadły, ale rządzący światowymi biegami narciarskimi Vegard Ulvang wprost mówi, że trzeba iść z duchem czasu i być atrakcyjniejszym. Wszystko to oczywiście dla dobra biegów narciarskich. W końcu nikomu bardziej niż działaczom FIS-u nie zależy na popularyzacji tej dyscypliny w krajach nienarciarskich i wśród młodzieży.
Aby to jednak osiągnąć zmiany muszą drastyczne. Federacja się z tym liczy i bez ogródek wymienia między innymi zlikwidowanie biegu łączonego i zastąpienie go pościgowym. To jednak tylko drobiazg wobec innych zapędów. Działaczom znudził się bowiem styl klasyczny. Ten sam w którym największe sukcesy odnosiła Justyna Kowalczyk. Dlaczego? Bo wieje nudą, a i trudno przygotować odpowiednie trasy. FIS nie jest jednak jak typowa polska partia polityczna i gdy podnosi głos krytyczny od razu ma w zanadrzu swoją ofertę. W ten oto sposób działacze proponują aby biegi rozgrywane klasykiem zastąpiła konkurencja zwana ładnie „cross-country cross”. Cóż to takiego zapyta tak laik jak i bardziej zaawansowany miłośnik narciarstwa. Otóż to również bieg, ale nie taki zwykły, nie taki prosty. W końcu ma być ciekawiej. Dlatego też cross-country cross składałby się z różnych podbiegów, zjazdów, muld i skoków. Takie narciarstwo dowolne w wersji biegowej.
Działacze FIS-u, którzy konkurencję testowali już zacierają ręce na myśl o gigantycznym widowisku. Ucieszy się pewnie też telewizja, bo dostanie nowy interesujący produkt. Zawodnicy, których nikt o zdanie nie pyta, prędzej czy później zaadaptują się do nowych realiów. Ale czy aby na pewno tędy droga? Czy w pogoni za pieniędzmi musimy za wszelką cenę niszczyć wspaniałą tradycję? Czy biegi narciarskie staną się popularniejsze przez takie rozwiązania? Chciałoby się odpowiedzieć, że nie. Ale to niewiele zmieni, bo kwestią czasu jest przeforsowanie szalonych pomysłów przez FIS. Dla dobra sportu oczywiście.