Przemysław Paszowski: Psie zaprzęgi zawsze kojarzyły mi się z kołem podbiegunowym, a tymczasem okazuje się, że największy specjalista w tej dziedzinie pochodzi z Polski. Waldemar Stawowczyk: Rzeczywiście biorąc pod uwagę korzenie psich zaprzęgów zawsze musimy mówić i pamiętać o niedostępnych, śnieżnych i skutych lodem krainach. To nie tylko koło podbiegunowe, ale także Alaska, Syberia, Grenlandia, a także zdecydowanie bliższe nam regiony, chociażby wyższe partie Alp. Jednym słowem wszędzie tam, gdzie człowiek sam nie dałby sobie rady, a maszyny zawodzą sprawdzi się psi zaprzęg. Daleki jestem od nazywania siebie specjalistą, bo etymologia psich zaprzęgów wiąże się z ciężką pracą, a ja jako sportowiec współdziałam z moim zespołem w celach czysto rekreacyjnych.
Nie bez przyczyny powiedziałem, że największy. Ma pan bowiem na swoim koncie około dziesięciu tytułów mistrza świata. Fantastyczny wynik!
Dziękuję. Na przestrzeni piętnastu lat uprawiania przeze mnie wyścigów psich zaprzęgów faktycznie udało mi się uzbierać nieco tytułów. Proszę mi wierzyć, skrupulatnie tego nie liczę, ale z szybkich rachunków wynika, że na koncie mam jedenaście tytułów mistrza świata. Nie liczę już medali mistrzostw Europy i mistrzostw Polski. Łącznie moja kolekcja liczy sto pięć złotych medali i około czterdzieści pucharów. Moja żona, która rokrocznie przy okazji generalnych, świątecznych porządków poleruje te „rodowe srebra” wie zdecydowanie lepiej (śmiech), zawsze mnie przeklina…
Ten ostatni tytuł wywalczył pan w tym roku.
Tak, ostatnie zimowe Mistrzostwa Świata odbyły się w szwedzkim Sveg. Jechałem tam bronić mistrzowskich tytułów z austriackiego Scharnitz.
Wiem jednak, że miał pan chrapkę na dwa złote medale
Taki był plan. Jestem zawodnikiem, który stratuje w dwóch klasach 2 Dogs2, czyli dwa psy północy i 4 Dogs2, czyli cztery psy północy. W obu mam mistrzowskie osiągnięcia i w obu wystartowałem w Sveg. Wszystko szło doskonale – po pierwszym dniu w obu klasach byłem pierwszy, z dobrą przewagą nad pozostałymi zawodnikami. Następnego dnia, niestety pomyliłem trasę, skręciłem nie w tę pętlę, którą powinienem i skończyło się dyskwalifikacją. Został więc jeden medal…
Mimo tej historii jest pan jednak prawdziwym dominatorem. Nie nudzi się panu taka dominacja?
Wie pan co? Nie! Bo przed chwilą opowiedziana historia jasno wskazuje na to, że zawsze wydarzyć się może wszystko. Choć ta dyscyplina może być – i proszę mi wierzyć często jest – traktowana z przymrużeniem oka, to ja zawsze jasno podkreślam, że to jest sport w najczystszej formie. Nami, zarówno tym ludzkim, jak i „psiejskim” elementem żądzą te same prawa – mamy gorsze dni, nieszczęsne kontuzje, momenty dekoncentracji. W tym sporcie dochodzi jeszcze pogoda, która czasem nam sprzyja, a czasem jest okrutnie niebezpieczna. Jak sam Pan widzi na nudę w tym sporcie czasu nie ma. Poza tym zawsze łatwiej gonić niż być gonionym. Będąc faworytem masz z tyłu głowy o wiele więcej…
Jakie czynniki muszą być spełnione aby zostać mistrzem świata?
Nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Nie dam recepty – choć wiem, że pan jej ode mnie nie oczekuje (śmiech) – na mistrzostwo świata. Zapewne przysłowiowe „trening czyni mistrza” robi swoje. Od początku, kiedy zacząłem na serio zajmować się psimi zaprzęgami wszystko skrupulatnie notuje i obserwuje psy – nie ma sukcesu bez ich doskonałej formy, chęci i wspólnej zabawy przy tym wszystkim. Zanim zacząłem odnosić jakiekolwiek sukcesy, uczyłem się. Z zaprzęgiem zacząłem jeździć w 2002 roku, pierwszy poważny tytuł – mistrzostwo Europy wywalczyłem dopiero siedem lat później. To dużo i mało, ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że zaczęło się od przysłowiowego „fanu”, to kawał czasu. Pewne jest jedno, jeśli nie ma pasji, nie ma niczego.
Ważniejsze są w tym wszystkim umiejętności maszera czy też może psów?
Uważam, że jedno bez drugiego nie istnieje. Psy są motorem napędowym zaprzęgu, ale muszą mieć paliwo, a tym są chęci, które daje im bezwarunkowa miłość do człowieka, który przewodzi. Z kolei ty, jeśli jako przewodnik nie kochasz swoich psów nie oddasz im siebie i… koło się zamyka. Umiejętności to jedno, możesz się nauczyć jak zapinać psy, jak przygotować sanie czy wózek, możesz wypracować wiele technicznych aspektów, ale miłości i więzi nie stworzysz „pod regułkę”. Psy trzeba kochać, bezgranicznie i wtedy nauczysz się ich natury, a jeśli powstanie ta synergia ludzkiej potrzeby i psiejskiej chęci to dzieją się sprawy magiczne.
Jak podczas takich zawodów wygląda współpraca z psami?
Szczerze? Między zawodami, a życiem domowym prawie różnicy nie ma. Poza wszystkim „doskwierającą” adrenaliną. Na zawodach robimy dokładnie te same rytuały co w domu. Najważniejsze jest dobre jedzonko i głaskanko – mówiąc żartobliwie. A serio? Nie szalejemy na zawodach tylko dla tego, że jedziemy po medal. Staramy się o takie samo poczucie komfortu. Psy uwielbiają być na zawodach, wiedzą bowiem, że to oznacza jedno – bieganie. Czynności, tak jak u ludzkich sportowców powtarzane są w miarę możliwości regularnie i skrupulatnie. W trakcie zawodów realizujemy, więc to co było wypracowane na treningach – dobrą średnią biegu i bezbłędne przebiegnięcie trasy.
Czy człowiek może stworzyć taką niezwykłą nić zrozumienia z psami?
Bez tego żaden zaprzęg nie pobiegnie! Powie to panu każdy maszer i ten, który biegnie po złoty medal i ten który jedzie na Grenlandii na polowanie. W naturze psów jest pierwotny instynkt bycia dla człowieka najlepszym przyjacielem, jeśli człowiek odpłaci się tym samym mamy początek sukcesu.
Co musi mieć pies aby trafić do zaprzęgu? Jak rozumiem w tej dyscyplinie nie może startować przysłowiowy Burek.
I tu pana zaskoczę, może. Oczywiście jeśli mówimy o zawodach to jest określona kategoria psów, które biorą udział w zawodach – i jest to oczywiście zależne od federacji psich zaprzęgów. Są federacje, takie jak „moja” – WSA, czyli psów rasowych i wtedy mówimy o przedstawicielach takich ras jak: syberian husky, alaskan malamut, pies grenlandzki, samoyed. Ale jest też federacja IFSS, która skupia psy nierasowe, przeważane greystery, mieszkanki wyżłów i pointerów oraz alaskan husky. W Polsce i na świecie ścigają się owczarki, teriery. Grupa ras należących do sportów tzw kynologicznych jest bardzo szeroka, a tak naprawdę kończy się na podopiecznych schronisk.
Czy psy muszą przejść specjalny trening? Jak on wygląda?
Generalnie trening dla psów to indywidualna sprawa każdego zawodnika. Jedni trenują jak ludzie, czyli interwały, siła i wytrzymałość. Inni biegają na kilometry. Trzeba wypracować sobie samemu swój rodzaj treningu. Ja nad swoim pracowałem osiem lat i do tej pory z niego korzystam.
Ile lat zajmuje psom wejście na taki mistrzowski poziom?
Mistrzowski poziom można osiągnąć po kilku albo kilkunastu latach, w zależności jak szybko człowiek się nauczy tego, o czym mówiłem wcześniej.
Brzmi to wszystko ładnie, ale pewnie nie przekonałby pan tym obrońców pan zwierząt.
I w życiu nie będę ich przekonywać! Zapraszam ich do moich psów i na nasz trening, wtedy zobaczą radość w najczystszej formie. Dobrostan zwierząt w przypadku maszerów jest zawsze pierwszorzędnym względem. Znów odniosę się nie tylko do swojego przykładu, ale również tych, w których zwierzęta ciężko pracują pomagając ludziom w surowych krainach. Czy tam, czy na zawodach wartością każdego maszera jest jego psi zaprzęg. Zdaję sobie sprawę, że psy zaprzęgowe nie śpią na kanapie i nie chodzą w różowych pulowerkach, ale proszę mi wierzyć nie jest im to potrzebne! Kocyki i budy w kojcach moich psów są permanentnie czyszczone z kurzu. Oczywistym jest, że rasy kanapowe nie odnalazłby się w warunkach zaprzęgowych, ale jest i na odwrót.
Poza jedenastoma psami zaprzęgowymi w moim domu obecnie przebywają dwa „inne” – to Gienia i Kajtek. Ta pierwsza to urodzony biegacz i „szczekacz” jak na Jackie Russell Teriera przystało, który po całym dniu latania wzdłuż płotu wywołuje w małżeńskim łóżku konflikty, bo pakuje się zmęczona między mnie, a żonę. To klasyka „psa łaty”. A Kajtek jako kundel musi się wygrzać, ale od wyra z daleka, bo tak ma… Szanujmy naturę naszych psów i proszę mi wierzyć robi to każdy z ludzi „po fachu”. Psy zaprzęgowe na zawodach za każdym razem podlegają szczegółowym badaniom weterynaryjnym, łącznie z tymi pod kątem antydopingowym! To standard. Żaden ceniony się maszer nie podaje psom niedozwolonych substancji. Kończąc tę przydługą odpowiedź mam radę, w przestrzeni publicznej skupmy się raczej na propagowaniu kilku tematów: kastracji, adopcji psów i przeciwdziałaniu pseudo hodowlom – bo to w tym zakresie mamy zdecydowanie więcej do zrobienia niż u maszerów.
Słucham pana z dużym zaciekawieniem, ale nasuwa mi się jedno zasadnicze pytanie. Jak to wszystko jest możliwe? W naszym kraju są tradycje kuligów, ale psich zaprzęgów? Warunków też chyba nie ma najlepszych.
Dlatego już dawno temu wymyślono dryland, czyli zawody i treningi w warunkach bezśnieżnych. Sanie wtedy są zastępowane rowerem, hulajnogą, wózkiem trzy i czterokołowym. Generalnie w Polsce mamy bardzo dobre tradycje zaprzęgowe, polski mushing istnieje już od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Od kilkunastu lat zdobywamy trofea nie tylko indywidualnie, ale i w klasyfikacji drużynowej. Tak było chociaż w tym roku, w szwedzkim Sveg, gdzie – mówiąc nieco żartobliwie – rozstawiliśmy konkurencję po przysłowiowych kątach zdobywając pięć złotych medali. Co ciekawe, mamy jako biało – czerwoni obstawione różne klasy, zarówno pod kątem ilości psów w zaprzęgu jak i pod kątem ras.
Polska, ale i światowa czołówka to chociażby Agnieszka Jarecka, Mateusz Surówka i jego córka Alicja, Igor Tracz, Mikołaj Waśkowski i jego ojciec Mirek, Mikołaj Włodarczyk – to absolutny top, multimedaliści, a tych którzy również dobrze nas reprezentują jest jeszcze raz tyle. To mówi samo za siebie. Niestety jest też w tym miodzie łyżka dziegciu, a w dużej mierze wina leży po stronie mediów – proszę mi wybaczyć i nie odbierać tego osobiście, ale to w przestrzeni medialnej sport jest podzielony na ten „medialny” i „niemedialny”. Nie wiedzieć czemu my należymy do tej drugiej grupy… A szkoda, bo psie zaprzęgi to nie tylko widowiskowy sport, ale i bardzo rodzinny. Ale jak widać brak medialnego szumu, wielkich pieniędzy od sponsorów i „gwiazdzorzenia” jest odwrotnie proporcjonalny do sportowych wyników. Koniec narzekania
Pana przygoda z psimi zaprzęgami zaczęła się chyba od przypadku, prawda?
W moim przypadku – zdecydowanie tak. Kilkanaście lat temu jadąc do pracy znalazłem błąkającego się po ulicy psa w typie syberian husky. To był Manu, przygarnąłem go, szybko dołączył do niego husky – Chinook. Natura tych psów jest niepokorna, trzeba było znaleźć sposób na jej okiełznanie, by mieszkanie – wtedy jeszcze w bloku – nie przeistoczyło się w obraz nędzy i rozpaczy. Zawsze lubiłem aktywność fizyczną, należało więc znaleźć dyscyplinę, która połączy moją chęć uprawiania sportu i da się wyżyć czworonogom. Nie ma lepszego połączenia niż mushing.
Pamięta pan kiedy pierwszy raz wcielił pan się w rolę maszera?
Zależy czy na oficjalnych zawodach, czy na początkowych powiedzmy to wyprawowo-naukowych treningach. Ale to rok 2002 był tym pierwszym sezonem stricte sportowym. Do tej pory za to zdarza się, że ludzie przypominając sobie mnie wspominają jak wyruszałem zaprzęgiem spod bloku do pobliskiego lasu. Z perspektywy czasu wiem jak to musiało śmiesznie wyglądać kiedy po ulicy, między samochodami i osiedlowymi parkingami pomykał gość na wózku z przypiętymi dwoma psami…
Początki pewnie nie były łatwe.
Trudno powiedzieć czy można to nazwać trudnością, na początku była to bowiem czysta rekreacja. Ale fakt, że nie jest to na tyle popularny sport, by – tak jak na przykład w przypadku biegania – znaleźć masę podręczników i porad. Pamiętajmy też, że nawet internet był wtedy ograniczony w te treści. Trzeba było krok po kroku, jeździć na zawody, spotykać się z zawodnikami, początki to jedno wielkie podpatrywanie jak jeżdżą i pracują z psami inni. Dla mnie – ale i nie tylko – legenda i skarbnica wiedzy, to nieżyjący już Andrzej Wilczopolski czy wspaniała „psiara” Jola Sołek, od której mam swoje pierwsze dwa psy grenlandzkie.
Musi pan naprawdę kochać te zwierzaki, skoro wprowadził się pan dla nich na wieś.
Chcąc się rozwijać w tym sporcie, trzeba mieć niezłe stado psów, a do tego z kolei niezbędna jest przestrzeń i możliwość swobodnego trenowania.
Ile psów ma obecnie pod swoimi skrzydłami Waldemar Stawowczyk?
Obecnie moje stado liczy trzynaście psów, z czego tylko siedem biega, reszta to już zasłużeni emeryci, którzy spokojnie sobie żyją w swoich kenelach i dożywają spokojnej starości.
Nie ma pan problemu, żeby je wykarmić?
Ciężko na to pracuję swoimi sukcesami. Jak każdy sport również ten wymaga sponsorów. Moim jest Polska Grupa Energetyczna, której jestem pracownikiem. Bez sponsorów żaden profesjonalny sport nie ma szans na przetrwanie.
Jak pan mówi czym się zajmuje to nie patrzą na pana jak na dziwaka?
Kiedyś może tak, teraz już dużo ludzi – zwłaszcza w moim rodzinnym Bełchatowie – naprawdę wie, co to są psie zaprzęgi. Z kolei we wsi, w której mieszkam mówią na mnie „ten od psów”. Niektórzy nazwiska nie kojarzą, ale jak ktoś pyta o maszera, to od razu dyskusja się ożywia i wszyscy wszystko wiedzą. W Osinie, to nawet wiedzą, kiedy nie idę do pracy, bo jak nie słyszą o 5.50 wycia psów przed karmieniem, to najlepszy sygnał, że mam wolne. Fajne to.
Psy są dla pana członkami rodziny?
Inaczej być nie może, więc stanowczo odpowiadam tak! Mało tego! Nie tylko dla mnie, ale dla całej naszej rodziny. Za ich oddanie poszedłbym za nimi w ogień, tak samo jak one za mną.