Przemysław Paszowski: To będzie rozmowa zabawna czy poważna?
Robert Motyka: To zależy od twoich pytań. Z natury jednak jestem wesołym człowiekiem, więc podejrzewam, że będzie trochę z przymrużeniem oka. Na pewno też z emocjami, zwłaszcza tymi sportowymi. W końcu niedawno wróciłem z maratonu nowojorskiego. Te wszystkie uczucia nadal we mnie siedzą.
Pewnie rozpiera cię duma?
Pewnie, że tak! Czuję ją przed sobą! Ja do tego występu bardzo profesjonalnie się przygotowywałem pod okiem trenera. Miałem rozpisany trening, zmieniłem trochę dietę i w miarę możliwości trenowałem. Popełniłem tylko jeden błąd w cyklu treningowy, który kosztował mnie nadwyrężeniem mięśnia płaszczkowatego. Niestety ta dolegliwość odezwała się bardzo mocno dwa tygodnie przed samym wylotem. Potem zrobiłem jeszcze jeden trening na siedem kilometrów i wówczas cały mięsień się rozsypał. Jeszcze przed wylotem do Nowego Jorku robiłem sobie USG, brałem leki, oklejałem ten mięsień. Do Stanów Zjednoczonych leciałem wcześniej i miałem nadzieję, że przez te jedenaście dni dojdę do siebie. Było lepiej, wystartowałem i przyszedł dwudziesty kilometr… Stało się… Bałem się tego, ale myślałem, że się uda.
Nie było myśli, żeby zejść? Zdrowie chyba jest ważniejsze niż heroizm.
Jak mi strzeliło to w pierwszym momencie się rozpłakałem. Nie miałem na to wszystko wpływu. Potworny ból. Ale wtedy sobie pomyślałem, że nie mogę zejść. Ja ten bieg dedykowałem Żanecie z Wielunia, która walczy z nowotworem mózgu. Byłem u niej w szpitalu i obiecałem, że przywiozę jej ten medal. Poza tym ja nie mogłem tak po prostu poddać się przed samym sobą. Gdybym zszedł to nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
„To są niesamowite chwile, kiedy przebiegasz przez linię mety, unosisz ręce, ryczysz…”
I nie zszedłeś…
Nie! Faktycznie bardzo zwolniłem. Kuśtykałem. Wziąłem tabletki przeciwbólowe, które miałem ze sobą. Poczekałem aż ten ból stanie się lżejszy, taki do zniesienia. A potem ruszyłem. Wtedy byłem już bardzo zdeterminowany.
Atmosfera tego maratonu pomogła ci przezwyciężyć te trudności?
Publiczność rekompensuje ci wszystko. I ten ból i tę bardzo trudną trasę. Ta atmosfera to jest coś nieprawdopodobnego. W momencie gdy masz kryzys na trasie ludzie do ciebie krzycą „dawaj”, „wyglądasz dobrze”, „meta już niedaleko”, „dasz radę”. To naprawdę powoduje, że łapiesz wiatr w żagle. No i potem jest ten ostatni moment, kiedy wbiegasz do Central Parku. To jest jednak najgorszy fragment, ponieważ podbieg jest aż do samej mety. Ja jednak miałem to szczęście, że dwa kilometry przed metą spotkałem moją żonę i córką. Rozryczałem się i pobiegłem dalej. To był zastrzyk energii. I za chwilę te niesamowite chwile, kiedy przebiegasz przez linię mety, unosisz ręce, ryczysz, wpadasz w ramiona kolegów…
Powiedziałeś, że czułeś się wtedy jak dwudziestolatek. Czyli jak?
Mam czterdzieści trzy lata, ale dokładnie pamiętam, gdy miałem dwadzieścia lat. To był moment kiedy szedłem z otwartym umysłem w świat. Skończyłem szkołę średnią, zdałem maturę i egzaminy zawodowe, przede mną były studia. Masz takie poczucie, że świat jest otwarty i należy do ciebie. Wszystko możesz zrobić. Wtedy jeszcze nie znasz tego ciężaru, który przynosi dorosłość. Tak się czułem, kiedy miałem dwadzieścia lat i tak też się czułem, kiedy udało mi się przezwyciężyć słabość i przebiec linią metę. Naprawdę znowu miałem dwadzieścia lat. Nadal mogę zrobić wszystko! Nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko jest w głowie. Euforia!
I w tej idealistycznej wizji najważniejsze było ukończenie, a nie wynik, prawda? Nie lubisz pytań o czas…
Nie lubię. Najczęstszym pytaniem jakie mi się zadaje to jest właśnie to o czas. A jakie to ma znaczenie? Jak wracałem z lotniska do domu taksówkarz zapytał mnie skąd wracam, odpowiedziałem, że z Nowego Jorku. Ta informacja wzbudziła u niego zaciekawienie, bo okazało się, że mieszkał tam siedem lat. I ten taksówkarz pyta mnie co tam robiłem. Odparłem więc, że biegłem w maratonie. A on mnie pyta czy w całym (śmiech).
Ale tak na serio. Każdy kto staje na starcie szacuje sobie czas, w którym chce przebiec. Ja chciałem w Nowym Jorku zejść poniżej czterech godzin. Ale jak mi strzelił mięsień to kompletnie o tym zapomniałem. Najważniejsze było, żeby ukończyć bieg. To się udało. A że osiągnąłem czas 4 godziny i 33 minuty? Super! Następnym razem będzie lepiej. Mam kolejne wyzwanie. Mówiłem też, że moim celem jest wbiec na metę z uśmiechem. I mam takie zdjęcie od organizatorów! Czyli wszystkie założenia zostały zrealizowane!
Po co jednak był ci w ogóle ten maraton? Nie lepiej było go obejrzeć w domu przed telewizorem? Chciałeś sobie coś udowodnić?
Ktoś ostatnio ocenił, że to kryzys wieku średniego. Nie uważam, żeby to była prawda. Po prostu każdy człowiek mający ambicję lubi sobie czasem coś udowodnić. Poza tym to jest powoduje ogromną radość. Ktoś kto nigdy nie biegał nie wie co się wtedy czuje, jakie to są emocje. To jest też odkrywanie siebie na nowo. Nawet doświadczanie bólu powoduje, że to życie odczuwa się bardziej. Tak też jest na trasie maratonu. Mimo bólu i kontuzji wszyscy na mecie czują się wspaniale. Płaczą i wpadają sobie w ramiona. Coś nieprawdopodobnego. Właściwie zyskujesz wtedy na nowo jakąś pewność siebie, sens, radość.
„Poszedłem na bieżnię i po dziesięciu minutach stwierdziłem, że to nie może być przyjemne”
Kiedyś spotkałem się z opinią, że znani ludzie biegają, bo to popularne…
No nie! Ja sportem zająłem się już w szkole podstawowej! Trenowałem intensywnie piłkę ręczną. Kiedy byłem w szkole średniej zdobywaliśmy nawet medale mistrzostw międzyszkolnych. W technikum uprawiałem też kickboxing i karate kyokushin. Wobec tego ten sport był cały czas obecny. Bieganie też nie wzięło się znikąd. Kiedy pracowałem intensywnie w radiu zaprzestałem ruchu i nagle się okazało, że ważę prawie sto dziesięć kilogramów. Pomyślałem, że muszę coś z tym robić. Poszedłem na bieżnię i po dziesięciu minutach stwierdziłem, że to nie może być przyjemne. Ale nie poddałem się. Zacząłem trochę dreptać. Z czasem sprawiało mi to coraz większą przyjemność. Te dystanse się powiększały, wydolność organizmu również. Moja żona mówi, że nie ma nic przyjemnego w bieganiu. Według niej jest to nudne i męczące. Szanuję to zdanie, ale mnie to daje wiele radości. Człowiek jest wtedy sam ze sobą. .
Czy to bieganie jest też jakąś formą odcięcia się od wszystkiego wokół?
Podczas biegania można wiele rzeczy przemyśleć, na wiele pomysłów wpaść, podjąć kilka dobrych decyzji. Jesteś ty i twoje myśli. Moja żona uważa, że bieganie jest dla mnie idealne, bo wracam uśmiechnięty i radosny. Ale do biegania dorzuciłem teraz też boks. Od jakiegoś czasu trenuje mnie młody pięściarz zawodowy Konrad Dąbrowski. Muszę przyznać, że to powrót do korzeni, ponieważ zawsze byłem fajterem.
To może teraz KSW? (śmiech)
Nie, nie proszę się tego nie spodziewać. Na pewno nie pojawię się w ringu (śmiech).
Rozczarowałeś mnie, liczyłem na walkę z Mariuszem Pudzianowskim (śmiech).
Znamy się z Mariuszem i myślę, że możemy sobie przybić piątkę. Na tym koniec. Co najwyżej mogę zapowiedzieć takie widowisko.
Podczas biegania jest się sobą, a czy w kabarecie można być sobą?
To zależy od tego co robimy. Nasza forma kabaretowa jest trochę podzielona. Czasem gramy postacie, zakładamy maski. Jednak z wiekiem nasze poczucie humoru trochę też ewoluuje. Staliśmy się starsi i nasze poczucie humoru trochę okrzepło. Mniej już jest tych przebieranek, a częściej pokazujemy siebie jako siebie samych. Wychodzimy na scenę i przez pół godziny rozmawiamy z ludźmi. To jest dialog. Wtedy nie zakładamy żadnych masek.
Czy na scenie i na trasie są granice przez które nie da się przejść?
W książce Scotta Jurka „Urodzeni biegacze” jest takie jedno zdanie, które zapadło mi w pamięć. On tam pisał, że każdy ma jakąś granicę wytrzymałości. Taki moment gdy dobiegasz do ściany i to jest kres. Ale jeśli zrobisz krok dalej to zorientujesz się, że za tą ścianą jest jeszcze bardzo dużo miejsca. Ja kilka razy do takiej granicy doszedłem i to wspaniałe, że udało mi się ją wówczas przekroczyć.
W przypadku Paranienormalnych też doszliście do takiej ściany, tyle tylko że nie zdecydowaliście się przekroczyć tej granicy?
Jakiś czasem temu w naszych głowach pojawiła się myśl, że chcemy realizować własne projekty. To nie jest możliwe, jeśli mamy taki kabaret. Dlatego że jest to bardzo absorbująca praca. Masz zajęte wszystkie weekendy, potem masz dwa dni na restart i znowu w trasę. W takim trybie nie ma czasu na rodzinę, a co dopiero na coś innego. Między innymi przez to dotarliśmy do takiego momentu, w którym doszliśmy do wniosku, żeby czas to zostawić i spróbować zająć się swoimi projektami. Każdy z nas ma takie coś w głowie. Jeśli chodzi o mnie to z całą świadomością chcę wejść w telewizje. Mam kilka fajnych propozycji i spróbuję podjąć to wyzwanie. Poza tym chce rozwijać solowe projekty kabaretowe. Do tego chodzi jeszcze organizacji dużego przedsięwzięcia jakim jest Ściernisko. Wymyśliłem tę ideę, a teraz mogę jej się w pełni poświęcić.
„Niewykluczone, że nasze drogi kiedyś znowu się zejdą”
Ale to jest też ryzyko. Wasz kabaret miał jednak ugruntowaną pozycję na rynku. W pojedynkę już tak wiele nie znaczycie.
Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. Myślę, że siedzenie w jednym miejscu powoduje, że można dostać hemoroidów. Trzeba trochę się przewietrzyć. Zawieszamy tę działalność, ale niewykluczone, że nasze drogi kiedyś znowu się zejdą.
Brzmi to wszystko fajnie, ale czy nie przyjdzie taki momentu, że w końcu tej intensywności będzie wam brakować? Sportowcy gdy kończą kariery to mówią, że trudno im się przestawić na codzienne, spokojne życie.
My chcieliśmy mieć pewnego rodzaju swobodę, a okazało się, że naszym szefem został kalendarz. On sam się zapełnia. Trudno jest zaplanować wakacje, czas z rodziną. Często są sytuacje, kiedy mama świętuje urodziny, rodzice obchodzą rocznicę ślubu, dziecko ma wywiadówkę, a ciebie nie ma, bo jesteś gdzieś na występie. To są te minusy, o których zawsze mówiliśmy. Na pewno nie będzie nam brakowało publiczności, ponieważ jak wspomniałem każdy będzie realizował się w swój sposób.
Czy teraz te występy dają ci taką samą radość jak na początku?
Nic się nie zmieniło. Może tylko tyle, że potrafię okiełznać tremę. Ona kiedyś była zabijająca. Wyjście na scenę było niczym kara śmierci. Chcesz tam wyjść, ale wiesz, że stanie się coś nieprawdopodobnego. Mieliśmy jakieś mdłości, zawroty głowy. Takie były początki. Teraz gdy pojawia się trema potrafimy ją okiełznać i zamienić w fajną, dobrą energię. Ja nadal jestem bardzo podekscytowany tym, że za chwilę wyjdę na scenę, zagramy dwugodzinny spektakl, potem wyjdziemy do ludzi i zrobimy sobie zdjęcia. To wszystko powoduje, że rozumiesz sens tego co robisz. Kiedy zdarza nam się zagrać fenomenalny spektakl to ja wciąż mam to samo uczucie jak wtedy na początku. Nie stoję na scenie, tylko się unoszę. Ciągle to powtarzam.
Na co dzień chyba jednak nie jest łatwo być kabareciarzem? Każdy wymaga od ciebie, że będziesz sypał żarty na każdym kroku.
Trochę tak jest. Jeśli robisz kabaret, to ludzie myślą, że na co dzień też jesteś takim śmieszkiem. Nie zawsze tak jest. Trudno sobie wyobrazić, że przychodzę do mięsnego kupić kurczaka i sypię żartami. Miałem kilka takich sytuacji w taksówce. Wracałem zmęczony po występach, chciałem się tylko położyć, a taksówkarz cały czas zagadywał. Nie odpowiadałem na te zaczepki. I potem słyszałem tekst „myślałem, że jest pan zabawniejszy”.
Moja natura jest tak, że lubię rozmawiać z ludźmi i wchodzić w różne dialogi. Lubię widzieć u kogoś uśmiech i rozmawiać o prostych rzeczach. Wreszcie lubię też rozśmieszać. Moja żona z którą jestem całe życie, mówi, że kocha we mnie to, że nadal potrafię ją rozbawić. To jest super komplement. Ale bywam też smutny. Jak każdy bliźniak czasami wpadam w takie chwile zadumy. Mam dwa oblicza. Z jednej strony jestem wesołkiem, a z drugiej cholerykiem, który działa jak Kmicic. To znaczy spali cztery wsie, a potem się zastanawia czemu to się pali (śmiech).
Mam wrażenie, że kabaret ma jednak wiele punktów wspólnych ze sportem. Począwszy od ciągłych wyjazdów, a skończywszy na gigantycznym wysiłku.
Masz rację. Tych czynników wspólnych jest wiele. Mnie na przykład jedno i drugie sprawia radość. Robię to, bo chcę, bo lubię, bo kocham. Bo sprawia mi to ogromną przyjemność. Bo spotykam ciekawych, fajnych, interesujących ludzi. Bo pokonuję pewne granice. Bo udowadniam sobie, że mogę coś zrobić. Tak samo jest z kabaretem. Wciąż pamiętam te pierwsze występy i te które były tydzień temu.
„Nie może być tak, że wychodzisz na scenę i coś udajesz”
Każdy z tych występów jest inny tak samo jak i bieg?
Tak. Nawet jeśli zawartość programu jest podobna to zawsze gramy do innego widza. Ten dialog jest inny. Inaczej się gra, inaczej się stoi na scenie. Poza tym nie zawsze czujesz się tak samo. Możesz mieć słabszy dzień, ale na czas występu musisz się wspiąć na szczyt. Nie może być tak, że wychodzisz na scenę i coś udajesz. To jest oszukiwanie widza i on to zauważy. I tak samo jest w sporcie. Jeśli chcesz coś osiągnąć musisz się rzeczywiście temu poświęcić. Nie możesz robić czegoś na pół gwizdka.
Ale i tu i tu pojawiają się kryzysy.
One zdarzają się wszędzie. Ale one są po to, żeby je pokonywać. Kryzys jest nieodzowną częścią życia. Myślę sobie też, że dopóki walczysz jesteś zwycięzcą. Przeczytałem to w książce Michaela Jordana. On powiedział, że porażki spowodowały, że osiągnął taki sukces. One go uczyły wytrwałości, walki i tego aby się nie poddawać. Nie może być tak, że jedna czy druga porażka spowodują, że przestaniesz coś robić.
Zmierzajmy więc do puenty. Jak rozumiem gdy patrzysz w przyszłość widzisz teraz sport i własne projekty?
Jeśli chodzi o sprawy sportowe to na pewno nie przestanę biegać. Wiem, że pobiegnę w Londynie. Podobno to jest bardziej wymagający maraton niż ten nowojorski. Wiem też, że w sierpniu charytatywnie zrobię połówkę triathlonu.
Wyższa szkoła jazdy.
Zgadzam się. To jest dla mnie ogromne wyzwanie, dlatego że ja nie potrafię pływać kraulem. A przecież pierwsza część triathlonu to niemal dwa kilometry pływania tym stylem. Muszę się tego nauczyć, ale do sierpnia dam radę. Do tego boks, bo sprawia mi ogromną przyjemność i jest przedłużeniem pasji ze szkoły średniej. Chciałbym też wrócić też do tenisa, ale najpierw muszę uregulować kwestie zdrowotne.
A artystycznie?
Tak jak wspominałem chciałbym zaangażować się w projekty telewizyjne. Myślę, że skorzystam z propozycji, którą otrzymałem. W przyszłym roku być może pojawię się w roli prowadzącego jednego z festiwali kabaretowych w telewizji. Nie porzucam też estrady. Już nie z takim natężeniem, ale jednak będę nadal występował. Kończę pracę nad tekstem, który jest zbiorem różnych historii związanych z podróżami, byciem na scenie, psującym się samochodem i dorastającym synem. No i oczywiście Ściernisko. To są letnie spotkania kabaretowe, które odbywają się na wsi. W przyszłym roku wystartuje już druga edycja, a niedługo pojawi się lista artystów , którzy przyjęli zaproszenie i wystąpią już w maju w mojej rodzinnej miejscowości, Sieniawie Żarskiej. Chciałbym też , aby w przyszłości Ścierniska gościły również w innych miejscowościach.
I nie boisz się ponownego budowania marki? Teraz byłeś panem z Paranienormalnych.
Absolutnie się tego nie boję. Czas budować kolejną markę. Moje życie to nie jest kabaret Paranienormalni. To tylko jakaś jego część, która ulega zawieszeniu. Jest jeszcze mnóstwo obszarów do zagospodarowania. W życiu trzeba robić to co się kocha, to co się lubi i co cię nakręca. A tego mam całe mnóstwo.