Za nami dopiero trzy tygodnie skakania, a internetowi eksperci już wydali osąd. „Polscy skoczkowie się kończą”, „nic już z tego nie będzie”, „jesteśmy w dużym kryzysie”, „czego można było się spodziewać po Czechu” – czytamy między innymi. Frustracja i rozczarowanie jest duże.
Żadna to jednak nowość, bo niemal takie same komentarze zawsze pojawiają się po gorszym okresie. Ileż to razy miał się „kończyć” Małysz, żeby później zostawać mistrzem świata czy wicemistrzem olimpijskim. Ileż to razy miał się „kończyć” Hula, Kubacki, Żyła czy Kot. Niezliczoną ilość razy, a jakimś dziwnym trafem, potem przydarzały się im sukcesy.
U nas wobec sportowców jest mentalność głównie roszczeniowa. Kibic siada przed telewizorem i żąda wygranych. W końcu nie po to ogląda skoki, żeby patrzeć jak Polacy są w drugiej dziesiątce. Mają wygrywać, bo jak nie to są fatalni. Biało-czerwoni zresztą za bardzo ich rozpieścili w ostatnich latach.
Wróćmy jednak to głównej myśli. Głoszenie po zaledwie kilku konkursach, że polscy skoczkowie się „kończą” jest zdecydowanie przedwczesne. Kibice już chyba nie pamiętają, jak męczył się Kamil Stoch na początku sezonu 2012/2013. Po trzech konkursach miał na swoim koncie zaledwie jeden punkt, a kilka tygodni później cieszył się przecież z mistrzostwa świata.
Nie wolno zapominać, że polscy skoczkowie zazwyczaj miewają słabszy początek sezonu. Pierwsze wnioski będzie można wyciągnąć dopiero po konkursach w Engelbergu i Turnieju Czterech Skoczni. Jak na razie nie ma zatem co wpadać w histerię. Choć oczywiście nie można też wykluczyć, że te złowrogie – ale przedwczesne – wróżby się ziszczą.
Bardziej niż postawa podopiecznych Michała Doleżala powinna natomiast martwić sytuacja naszych skoków w sensie ogólnym. A tu nie jest różowo. Kryzys narasta, co pokazuje wiele przykładów. Szkoda jednak, że nad tym mało kto chce się pochylić. Lepiej pisać, że Stoch już się „skończył”.