Szymon Kastelik: Dlaczego postanowił pan ustanowić rekord diademu polskich gór?
Paweł Pabian: Mam taką misję społeczną, aby propagować polskie góry poprzez nietypowe projekty. Jeżeli coś ma przedrostki naj, pierwszy i tak dalej, to ma to jakiś rozgłos medialny i można przemycić dzięki temu pewne idee. Nie trzeba wyjeżdżać za granicę, tylko można zostać tutaj, aby poznać nasze tereny. One są tak samo pięknie, jeżeli nie piękniejsze. Nie każdy to docenia. Może nie każdy też widział. Szukałem jakiegoś szalonego projektu, który mógłby wypromować nasze góry i znalazłem takie coś jak diadem polskich gór. To jest odznaka, którą ustanowił PTTK Wrocław w 2013 roku. Jeszcze nikt nie zrobił tego podczas jednej wyprawy.
Była to pierwsza pańska próba zdobycia diademu?
Tak. Co roku startuję z różnymi podobnymi projektami. Na przykład dwa lata temu ustanowiłem rekord szybkości na drugim co do wielkości szlaku turystycznym. W tamtym roku pobiłem rekord pobicia korony polskich gór podczas jednej wyprawy. Wiedziałem, że to zrobię. Byłem przygotowany kondycyjnie. Tematyka logistyczna też nie była mi obca, bo jestem przewodnikiem górskim. Dlatego było mi łatwiej.
Skąd w ogóle wzięła się u pana pasja do gór?
Kilkanaście lat temu w liceum pojechałem po prostu w góry. Nie miałem żadnych tradycji rodzinnych. Po prostu pojechałem, zobaczyłem i tyle. Potem kolejne wyjazdy. Z biegiem czasu podróżowałem ze znajomymi. Zrobiłem kurs przewodnika górskiego. Teraz nawet zajmuję się tym. I tak po prostu wchodziłem w to coraz bardziej i bardziej.
Jak przygotowywał się pan do tego wyzwania?
To jest wypadkowa treningów z ostatnich kilku lat. Mój pierwszy ultramaraton w życiu to 2013 rok. Co roku biegałem coraz więcej i coraz bardziej świadomie. Bo na początku nie było to do końca profesjonalne. Ostatnie dwa lata to przygotowania kondycyjne. A od stycznia tego roku przygotowuje mnie znany trener z Podkarpacia.
Z jakimi największymi problemami musiał pan zmierzyć się podczas tej wyprawy?
Taką przygodę miałem w Pieninach, na jej najwyższym szczycie Wysoka. Schodziłem pewien odcinek bez szlaku. Wpadłem w pokrzywy po pas. Miałem krótkie spodenki, więc pokrzywy znieczuliły mi całe nogi. W tym samym momencie do środka butów przedostały się kamyki. Nie czułem ich. Dopiero wieczorem, gdy dobiegłem do samochodu, zobaczyłem odciski na stopach. Przerodziły się one w otwarte rany. Przeszkadzały przez kolejny dzień i musiałem nienaturalnie stawiać stopy na podłożu. Przez to powstało nadwyrężenie mięśnia goleniowego w prawej nodze i pojawiła się opuchlizna. Przez kolejne dwa dni walczyłem mocno z bólem o każdą kolejną górę. Na Facebooku ładnie to wyglądało, gdy umieszczałem na nim informację o zdobyciu kolejnej góry i wszyscy to lajkowali. Natomiast w rzeczywistości była to walka o każdy kolejny krok.
Jakie emocje towarzyszyły panu tuż po zakończeniu wyprawy?
W ogóle nie dochodziło to do mnie. Z szczytu Łysicy zbiegłem do parkingu. Poczekałem piętnaście minut na dwóch moich znajomych, potem zeszliśmy razem do parkingu. Pojechaliśmy na burgera i wróciłem do domu. Dopiero z każdym kolejnym telefonem, smsem czy komentarzem w Internecie, dochodziło do mnie, że zrobiłem coś konkretnego.
Otrzymywał pan wielkie wsparcie podczas tego wydarzenia?
Mogę powiedzieć, że otrzymywałem ogromne wsparcie, a równocześnie żadne.
To znaczy?
Z fizycznego punktu widzenia, robiłem wszystko w pojedynkę. Nikt nie donosił mi pożywienia, picia, nikt mnie nie masował ani towarzyszył. Oprócz przypadków, gdy na dwa szczyty wbiegł ze mną kolega. Z drugiej strony otrzymałem sto dwadzieścia procent wsparcia poprzez rozmowy z moją żoną, bratem i mamą, a także przez komentarze i lajki na portalach społecznościowych. Wiadomości o tym, że ludzie bawią się razem ze mną, motywowały mnie niesamowicie.
A co z kwestiami finansowymi? Pan poniósł większość kosztów wyprawy czy jednak znaleźli się sponsorzy?
Miałem dwóch sponsorów. Otrzymałem samochód od firmy Flotex. Miałem paliwo i zaplecze finansowe na całe pożywienie, wstępy do parków, parkingi. Też trzeba przyznać, że nie była to droga wyprawa. Na pewno wielokrotnie tańsza niż zdobycie Mount Everestu, ale koszta mimo wszystko były.
Co bliscy myśleli o pańskim pomyśle. Nie bali się trochę o pana?
Trochę się bali. Gdy kilka lat temu zdobyłem siedmiotysięcznik, to żona nie pozwoliła mi jechać więcej w wysokie góry. Dlatego zmieniłem to na pokonywanie długich dystansów tutaj. Bo powiedziała mi, że po polskich górach mogę robić co tylko chcę.
Właśnie chciałem zapytać się, czy pan wcześniej miał epizody z tymi najwyższymi szczytami świata?
Oczywiście. W Alpach byłem na Mount Blanc. Byłem na najwyższym szczycie Austrii. Podobnie w Niemczech. A największy dorobek to wspomniany rok 2014 w Kirgistanie – 7134 metry. To była poniekąd wyprawa życia. Ale te polskie góry wspominam bardziej. One dały mi kość bardziej niż siedzenie pod tą górą dwadzieścia dni, klimatyzowanie się i czekanie na okno pogodowe.
Czy Paweł Pabian ma kolejne projekty w planach?
Oczywiście, że mam. Jednak nie chciałbym ich jeszcze zdradzać, dopóki nie będę ich pewny.