Przemysław Paszowski: Wakacje się udały? Wojciech Nowicki: Bardzo! Spędziłem je z żoną w Zakopanem. I muszę przyznać, że byłem miło zaskoczony, ponieważ ludzie mnie rozpoznawali nawet gdy chodziliśmy po górach.
Pan chyba każdą wolną chwilę stara się spędzać z rodziną, prawda?
Bez wątpienia! Kiedy tylko mam czas to staram się jak najwięcej poświęcić go rodzinie. Zwłaszcza, że moja córka jest jeszcze malutka.
No właśnie. Amelka jest w teraz w takim ważnym okresie. Pierwsze kroki, pierwsze słowa. Pan pewnie częściej jest na wyjazdach niż w domu. Jak pan radzi sobie z tęsknotą?
Jakoś musimy sobie dawać radę. Jak pan słusznie zauważył często jestem poza domem. To nie jest jakaś komfortowa sytuacja. Jednak mimo to, wszystko na razie układa się dobrze i tylko się z tego cieszyć.
Nie ma pan wyrzutów sumienia, że przegapia ten ważny okres w życiu córki?
Sukcesy zawsze są czymś okupione. W moim wypadku tym czymś jest rozłąka. Jakoś musiałem to zaakceptować. Gdy bywam w domu zawsze staram się dostrzegać jak najwięcej. Cieszę się z najdrobniejszych rzeczy. Te chwile, kiedy córka się do mnie odezwie albo uśmiechnie, są dla mnie bardzo ważne. No ale niestety wiadomo, że nie jestem w stanie być przy wszystkich wydarzeniach w życiu córki. Pogodziłem się z tym, że coś mnie ominie czy że nie wszystko będę w stanie zobaczyć.
Amelka zdaje sobie sprawę, że jej tata jest sportowcem? Reaguje jak widzi pana w telewizji?
Tak! Pokazuje palcem jak tata jest w kole. Niedługo kończy trzy latka, więc rozumie, że trenuję i muszę jeździć na zgrupowania czy zawody. To bardzo mądra dziewczynka.
Co jest trudniejsze bycie dobrym ojcem czy dobrym sportowcem?
Trudne pytanie (śmiech). Chyba trudniejsze jest bycie dobrym ojcem. To jednak jest dłuższy proces. Poza tym żeby wychować dziecko na dobrą, porządną, odpowiedzialną osobę, a przy okazji jeszcze taką, która radzi sobie w życiu jest naprawdę niełatwym zadaniem.
Ten medal olimpijski w Rio de Janeiro dedykował pan córce i żonie?
Ogólnie rodzinie, bo to ona jest źródłem motywacji. Ale ten medal przede wszystkim dedykowałem żonie. To dzięki niej udało mi się to osiągnąć. To ona była takim motorem do działania.
Ale pamiętam, że pan w tym Rio de Janeiro jednak nie był z tego medalu zadowolony…
To nie tak! Z medalu byłem bardzo zadowolony. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o swoim starcie. Konkurs nie ułożył się tak jak chciałem. Było bardzo nerwowo…
Po tamtych zawodach powiedział pan, że nie wytrzymał psychicznie. Dość oryginalne stwierdzenie biorąc pod uwagę, że medal zapewnił panu ostatni rzut oddany po dwóch spalonych próbach.
Ja przed tym konkursem zrobiłem sobie pewne założenia jak on powinien przebiegać. A w samych zawodach wszystko wyszło inaczej. To już zaczęło na mnie oddziaływać. Miałem problem, żeby wytrzymać tę presję. Ona dodatkowo jeszcze wzrosła po pierwszych dwóch rzutach, które były spalone. Ten drugi później mi zaliczyli, ale mnie nikt o tym nie poinformował. W związku z tym w trzeciej kolejce byłem trochę pod ścianą. To są naprawdę bardzo trudne sytuacje, a trzeba było się dźwignąć i zawalczyć. Fajnie, że w takim ważnym momencie się udało. Ale to nie zmienia faktu, że to nie był najlepszy konkurs.
Może pan za dużo od siebie wymaga?
Nie wiem… Uważam, że trzeba wymagać przede wszystkim od siebie. Ale czy jakoś przesadzam? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba byłoby się o to zapytać mojej trenerki albo osób z którymi pracuję.
Nie boi się pan, że nakłada pan na siebie zbyt dużą presję? Wielu sportowców tego nie wytrzymało.
Nie. Myślę, że nie mam problemów z mentalnym podejściem do sportu.
Jest pan człowiekiem cienia… Na Mistrzostwach Świata zawsze w cieniu Pawła Fajdka. A gdy już nadarzyła się szansa, żeby wystąpić w roli głównej, to pana brązowy medal olimpijski przyćmił półfinał szczypiornistów.
Nie myślę o tym w tych kategoriach. Nie uważam się też za jakiegoś pechowca. Paweł jest zawodnikiem klasy światowej. Wobec tego jest oczywistym, że gdy wygrywa to stoi na piedestale i to na nim skupiona jest uwaga. Naprawdę nie przeszkadza mi, że tak to wygląda.
Czyli takie bycie w cieniu Pawła Fajdka jest dla pana komfortową sytuacją?
W moim przypadku – tak. Paweł jest dla mnie motywatorem. Mobilizuje mnie do dalszej pracy i do tego aby go gonić. Mam nadzieję, że mi się to uda i się z nim zrównam.
Kiedy?
Trudne pytania pan zadaje. Powiem tak… Będę się starał. Cały czas pracuję w tym kierunku. A jak będzie to zobaczymy. Oby tylko zdrowie dopisywało.
Pan jest inżynierem i myślę, że do sportu też ma takie bardzo chłodne podejście.
Trochę tak. Na pewno nie popadam w hura optymizm. Staram się tonować wszelkie emocje. Nie podpalam się szybko. Nigdy nie powiedziałem, że jestem najlepszy, bo coś wygrałem. Staram się myśleć inaczej. To znaczy jak uda mi się oddać daleki rzut to wiem, że mogę to zrobić i trenuję aby to powtórzyć.
Mam wrażenie, że nie szuka pan ani rozgłosu ani zainteresowania mediów. Nie ma pan na przykład fanpage’u a i wywiady z panem trudno znaleźć.
Na pewno jestem człowiekiem, który na siłę nie szuka rozgłosu. Nie biegam po wszystkich telewizjach, radiach czy gazetach. Chciałbym się obronić wynikami. Dążę do tego żeby moja rozpoznawalność wynikała z tego, że jestem dobrym, wartościowym zawodnikiem a nie z tego, że coś zgubiłem czy coś powiedziałem.
Trochę więc sprowokuję. Jak wyglądają pana relacje z Anitą Włodarczyk? Zdaje się, że one nie są najlepsze.
Dużo osób mnie o to pyta, ale ja nie chcę komentować tej kwestii. Uważam, że to naprawdę bez sensu.
Zdał pan ten test (śmiech). Wróćmy więc na koniec do sportu. W zeszłym roku wywalczył pan medal Mistrzostw Świata i pokonał pan to magiczne 80 metrów. Jakie są cele na nadchodzący sezon?
Na pewno jest ich kilka. Docelową imprezą są oczywiście Mistrzostwa Europy w Berlinie. Chciałbym na nich być oczko wyżej niż w Londynie. Takim kolejnym celem jest przekroczenie 81 metrów. Nie wiem czy to się uda, ale na pewno będę do tego dążył. No i oczywiście dalej zamierzam pracować nad powtarzalnością. Czyli w skrócie kroczek po kroczku do przodu.