Przemysław Paszowski: Rozmawiamy w popularnej restauracji, wokół nas jest wiele osób. Jak myślisz, ile z nich zdaje sobie sprawę, że siedzi obok wicemistrzyni świata?
Ewa Nelip: Myślę, że nikt. Ale ja nie mam z tym problemu.
I fakt, że zapewne nigdy nie będziesz tak znana jak choćby Anita Włodarczyk ci nie przeszkadza?
W ogóle. Ja bardzo wcześnie zrozumiałam, że szermierka nie jest najpopularniejsza w naszym kraju. To dyscyplina trudna do zrozumienia i oglądania. W związku z czym jest mało medialna. A jak jest mało medialna to i sportowcy nie są zbyt rozpoznawalni. Potrzebne są naprawdę spektakularne sukcesy takie jak medale olimpijskie, a także powtarzalność wyników, żeby stać się rzeczywiście popularnym. Poza tym trenuję przede wszystkim dla siebie. To może brzmi brutalnie, ale tak jest. A to, że w niektórych dyscyplinach w momencie sukcesu dochodzą jeszcze sława, medialność, pieniądze, rozpoznawalność… Myślę, że to są takie dodatki.
Mówisz, że brak popularności ci nie przeszkadza. Ale nie uważasz, że niewielkie zainteresowanie twoją osobą jest czymś złym dla całej szermierki? W końcu obecnie jesteś niejako twarzą tej dyscypliny w naszym kraju. Przed laty całą szermierkę „ciągnęła” Sylwia Gruchała, która była nie tylko świetną zawodniczką, ale jednak też bardzo popularną.
Na pewno masz rację mówiąc o tych powiązaniach. Faktycznie brak zainteresowania moją osobą sprawia, że szermierka nie jest taka popularna jak mogłaby być. Ale przecież ja też nie jestem zawodniczką pokroju Sylwii Gruchały. Chciałabym mieć w dorobku tyle osiągnięć i sukcesów co ona. Jednak na razie co najwyżej mogę iść do Sylwii Gruchały prosić ją o radę.
Lipsk jest twoim ulubionym miastem?
Jeśli chodzi o moją karierę, to chyba tak. Tam w 2010 roku zostałyśmy drużynowymi mistrzyniami Europy, teraz do tego doszły te bardzo dobre starty na mistrzostwach świata.
„Dla mnie drugi to przede wszystkim pierwszy przegrany”
Wiem, że byłaś rozczarowana srebrnym medalem.
To prawda. Czułam ogromny niedosyt po tych zawodach. Pod tym względem mam takie amerykańskie myślenie, bo dla mnie drugi to przede wszystkim pierwszy przegrany.
Trudno mi uwierzyć, że zareagowałaś w sposób: „o Jezu, tylko srebro”.
Ale ja naprawdę tak pomyślałam. Trenuję w końcu po to, żeby wygrywać. Gdy stałam na podium myślałam tylko o tym przegranym finale. Analizowałam w głowie tę walkę. Zastanawiałam się co mogłam zrobić lepiej. Musiało minąć sporo czasu, żebym zaczęła doceniać to wicemistrzostwo. Z drugiej strony wiem też, że ta porażka w finale z Gudkową pomogła nam bardzo w ćwierćfinałowym meczu z Rosjankami. Wtedy już w zupełnie innym nastawieniu wyszłam na planszę i wygrałam z nią 5:0, co ustawiło rywalizację. Coś za coś. Nie wiem jakby się to potoczyło, gdybym pokonała ją wtedy w finale.
Czyli brąz w drużynie smakował lepiej?
Dużo lepiej.
Bo ostatnia walka jest zwycięska?
Podobno zostało naukowo udowodnione, że na podium oprócz zwycięzców najszczęśliwsi są właśnie ci brązowi medaliści. To trzecie miejsce jest często wywalczony po bardzo ciężkich bojach i dlatego tak cieszy. Z nami była taka sama sytuacja. W półfinale przegrałyśmy z Estonią, z którą nie miałyśmy żadnych szans. Do meczu z Koreą Południową podeszłyśmy więc z czystą kartą i dobrym nastawieniem. Wiedziałyśmy, że walczymy o medal.
Inne podejście mówi, że trzeba wejść do finału bo to gwarantuje krążek. Pojedynek o trzecie miejsce może skończyć się poza podium.
Najwyżej byłybyśmy czwarte. Świat by się nie zawalił. To i tak byłby sukces patrząc na wyniki z poprzednich lat, a pokazywałby nasze możliwości. Przed wyjściem na planszę poszłam do dziewczyn i powiedziałam, żeby się nie stresowały. I ostatecznie to my byłyśmy lepsze. W ogóle myślę, że to był mecz, który najlepiej zobrazował nas jako drużynę.
Oglądając ten twój ostatni pojedynek w meczu o brąz, doszedłem do wniosku, że musisz mieć naprawdę mocne nerwy. Gdy wychodziłaś na planszę przegrywałyście 20:22…
Przed ostatnią walką pomyślałam sobie, że to są aż trzy minuty i tylko dwa trafienia. Tylko tyle muszę zadać, bo wtedy jest dodatkowa minuta i jedno trafienie decyduje o wszystkim. Ale naprawdę nie czułam jakiejś presji w związku z tym, że był to pojedynek o medal.
Czy podczas takiej decydującej walki działa już w pewien sposób automatyzm, czy z tyłu głowy myśli się jednak, że mały błąd może pozbawić medalu.
Zawodnik w momencie, gdy zaczyna zastanawiać się co będzie jak dostanie trafienie albo jak go nie zada, przegrywa walkę. Pojedynek trwa dopóki się walczy, dopóki chce się atakować. Myślenie co by było gdyby powoduje kompletny spadek koncentracji, a czasem też motywacji. To już jest tylko obrona przed ewentualną porażką, a nie chęć zwycięstwa.
Da się wyłączyć?
Jak walczę bardzo dobrze to właśnie się wyłączam i skupiam się tylko na tym żeby zadać trafienie. Uważam, że szermierz, który potrafi to zrobić będzie wygrywał walki. Wszyscy wielcy zawodnicy potrafią w takich sytuacjach zapomnieć o całym świecie i skupić się wyłącznie na walce.
Łatwiej walczy ci się indywidualnie czy w zespole? Pytam o to dlatego że presja wyników w rywalizacji drużynowej jest znacznie większa. Każdy błąd powoduje, że cierpisz nie tylko ty, ale cała drużyna. Wielu sportowców ta odpowiedzialność paraliżuje.
Ja też wolę startować indywidualnie. Wiem wtedy, że walczę tylko dla siebie i to ja będę żyła z konsekwencjami mojej walki. W meczach drużynowych jesteśmy cztery plus trener, który jest ważną częścią drużyny, więc wszystkie porażki przeżywa się wspólnie. Wiadomo, że nikt nie jest idealny. Nie wypominamy sobie gorszych momentów, słabszych walk. Wspólnie wygrywamy, ale i wspólnie przegrywamy. W drużynie musi być akceptacja potencjalnej gorszej walki koleżanki. Myślę, że w tym leży siła zespołu.
Po twoich sukcesach zaczęto już teraz postrzegać cię jako nadzieję polskiej szermierki. Zwłaszcza w kontekście Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Nie chcę wypominać, ale będziesz już wtedy po trzydziestce. Czy to nie za późno, żeby być tą nadzieją?
Szermierka jest taką dyscypliną, że końcówka lat dwudziestych i początek trzydziestych może być takim czasem przełomowym w karierze. Poza tym u nas ten wiek nie stanowi takiego problemu. Przykładowo obecna mistrzyni olimpijska Emese Szasz ma 35 lat.
„Życie mnie też sporo nauczyło, więc nie planuję całej swojej sportowej kariery w oparciu o Tokio”
Nie boisz się, że wzrośnie teraz presja, oczekiwania kibiców? Czy to cię nie przerośnie?
Celem treningu i marzeniem każdego sportowca jest wywalczenie medalu olimpijskiego. Już nawet nie sam udział. Ale życie mnie też sporo nauczyło, więc nie planuję całej swojej sportowej kariery w oparciu o Tokio. Może dlatego że już dwa razy się zawiodłam. Ta impreza jest oczywiście ważna, ale to nie jest cała kariera. Jeśli tam nie pojadę to nic się nie stanie.
Większość sportowców mówi, że liczą się tylko Igrzyska.
Ale żeby osiągnąć ten cel ostateczny, czyli Igrzyska trzeba mieć jednak pomniejsze cele. Kwalifikacje olimpijskie w szermierce są niezwykle trudne. Nie bez powodu mówi się, że łatwiej jest zdobyć medal na Igrzyskach niż wziąć w nich udział. W samych zawodach olimpijskich startuje tylko około trzydziestu zawodniczek ze wszystkich kontynentów, a szanse medalowe ma z tego może około dwudziestu. Ale żeby być w tym gronie trzeba bardzo dobrze startować przez cały rok. Wiem, że mnie na to stać.
Czyli żadnej presji nie ma?
Nie, ponieważ walczę tylko dla siebie. Ta presja mogłaby się pojawić ewentualne tylko ze strony trenera. Robert Andrzejuk jest jednak tak dobrym szkoleniowcem, że nie nałożyłby mi jej tak po prostu.
Andrzejuk przez to, że sam był świetnym zawodnikiem lepiej cię rozumie?
Zdecydowanie! Lepiej rozumie stres związany z zawodami, lepiej rozumie jak wygląda cykl treningowy to znaczy kiedy należy przycisnąć mocniej, a kiedy odpuścić. Jest bardzo dobry merytorycznie i czyta walkę. To najważniejsze. Bo szermierka to gra. Chodzi o oszukanie przeciwnika. Można wykorzystać całą energię na zadanie dwóch, trzech trafień, ale później nie jest się w stanie utrzymać reszty walki. Trzeba tak atakować, żeby jeszcze bilans energetyczny się zgadzał.
Medale w Lipsku nie były twoimi pierwszymi na mistrzostwach świata.
To prawda. W 2009 roku w tureckiej Antalyi z Danką Dmowską-Andrzejuk, Magdą Piekarską i Gosią Berezą sięgnęłyśmy po srebro. W ogóle ja na tamte mistrzostwa pojechałam bardzo niespodziewanie. Miesiąc przed imprezą wygrałam uniwersjadę, a trzy miesiące wcześniej zostałam wicemistrzynią Europy młodzieżowców. Może trener kadry seniorskiej uznał to za dobry znak? W każdym razie powiedział, że mimo młodego wieku walczę na tyle dobrze, że powinnam jechać. I pojechałam.
Rok później zostałaś jeszcze drużynową mistrzynią Europy i zniknęłaś. Co się z tobą działo przez te lata?
Podczas kwalifikacji olimpijskich do Londynu doznałam bardzo poważnej kontuzji barku. Na początku 2013 roku w Stanach Zjednoczonych przeszłam operację, po której dochodziłam do siebie dobrych sześć, siedem miesięcy. Wróciłam na przełomie 2013 i 2014 roku. Czułam wtedy, że idzie mi coraz lepiej.
Niestety w grudniu 2014 roku zerwałam przednie więzadła krzyżowe. To było na kilka miesięcy przed rozpoczęciem kwalifikacji olimpijskich i Igrzyskami Europejskimi w Baku. Stwierdziłam więc, że dam radę trenować bez wiązadła. W końcu nie ma na mnie mocnych. Niestety po dziewięciu miesiącach treningów kolano było w coraz gorszym stanie. Wystartowałam na mistrzostwach świata, mistrzostwach Europy i Igrzyskach Europejskich, ale potem noga już nie wytrzymała. Musiałam położyć się na stół. Kontuzje wiązadła są takie, że potrzeba minimum roku rekonwalescencji. W rezultacie wróciłam do treningów dopiero kilkanaście miesięcy temu. Dlatego też jestem zaskoczona tym sezonem. Jakby ktoś mi na jego początku powiedział, że on się tak potoczy to nie wiem czy bym uwierzyła.
„Nie byłam w stanie chodzić, a wszelka czynność życiowa stanowiła wyzwaniem roku. Wtedy naprawdę nie myśli się o sporcie”
Co jest trudniejsze – wygrywanie z rywalami czy powrót do sportu po kontuzji?
I to, i to jest trudne. Człowiek w momencie takiej poważnej operacji zaczyna sobie zdawać sprawę ze swojej kruchości. Ja przez sześć tygodni leżałam w łóżku. Nie byłam w stanie chodzić, a wszelka czynność życiowa stanowiła wyzwaniem roku. Wtedy naprawdę nie myśli się o sporcie. Marzy się tylko o tym, żeby móc jeszcze biegać. Te kontuzje dały mi dużo większy spokój, pozwoliły przewartościować swoje życie. Uświadomiłam sobie, że porażka boli, ale to nie jest koniec świata. Że nie zawsze można wygrać. Wreszcie, że sport to nie wszystko i medal na Igrzyskach też nie. Dlatego teraz tak bardzo cieszę się z każdych zawodów. Bo wiem, że w sumie niewiele brakowało, a już bym nie trenowała. A to że wygrywam to jest pewien dodatek.
A czy jak się leży w łóżku po takiej operacji to myśli się wtedy „koniec, dość, odpuszczam ten sport przez który teraz cierpię”?
Miałam takie myśli przed kontuzją barku. Bardzo długo się z tym urazem borykałam, nie chciałam się operować. Włącza się takie znużenie i zmęczenie, bo każdy trening wiążę się z bólem. I potem na zasadzie psychologii kojarzysz, że sport równa się cierpienie. Przestaje się chcieć. Bo wiesz, że idziesz na trening i będzie bolało. Zdawałam sobie sprawę, że mogę nie wrócić do sportu. Ale wróciłam…
Te kontuzje zawsze dopadały cię, gdy zbliżały się Igrzyska. Oglądałaś potem transmisje z Londynu czy Rio de Janeiro?
Oglądałam.
Widzisz więc zawodniczki, które znasz, które kiedyś może pokonywałaś.
Pamiętam, że bardzo mnie to bolało. To jest takie okropne uczucie, która rozrywa cię od wewnątrz. Masz ochotę krzyczeć i płakać. Ale z drugiej strony wiesz, że nic już z tym nie zrobisz. Możesz dalej trzymać w sobie tę gorycz albo to przetrawić i potem przekuć w swój atut.
„Kiedy byłam młodsza to porażki bolały, siedziały we mnie jak zadra. Teraz niezależnie od wyniku czerpię radość z walki”. To twoje słowa.
To prawda. Teraz jestem już zupełnie innym człowiekiem. Wcześniej nie potrafiłam znieść porażki. Gdy przegrywałam rzucałam sprzętem, przeklinałam, płakałam. Obecnie chyba dojrzałam. Zrozumiałam, że porażka jest wpisana w sport. Ona zawsze może się wydarzyć i to nie przekreśla tego jakimi jesteśmy zawodnikami czy ludźmi. Poza tym jeszcze jedna sprawa coś we mnie zmieniła. Kiedy rok temu zdecydowałam się wrócić do treningów musiałam sama je sobie opłacać. Podejmowałam wtedy dodatkowe zlecenia, żeby najnormalniej w świecie na to zarobić. I po przepracowaniu niemal roku uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham ten sport. To też mnie chyba jakoś uspokoiło i utwierdziło w przekonaniu, że idę w dobrym kierunku.
Często mówisz, że kochasz szermierkę…
Bo tak jest. Choć jak w każdym związku zdarzają się kryzysy. Wiesz… Ja zawdzięczam szermierce chyba wszystko. Dzięki niej wyjechałam na studia do Stanów Zjednoczonych. Myślę, że pobyt tam mnie zmienił i sprawił, że stałam się po prostu lepszym człowiekiem. Szermierka nauczyła mnie czym jest ciężka praca, czym jest porażka, zwycięstwo, rywalizacja, motywacja czy stres. Sądzę że gdyby nie sport całego spektrum emocji nie byłabym w stanie przeżyć. Dzięki szermierce poznałam mojego narzeczonego. Przeżywałam i nadal przeżywam piękne chwile. Jeżdżę po całym świecie spotykam się ze wspaniałymi ludźmi. A jeszcze jak do tego mogę wygrywać to nie ma nic piękniejszego.
Wobec tego będziesz potrafiła żyć bez tego w przyszłości?
Moja mama była siatkarką, a tata kolarzem. Znali więc realia życia sportowca. Wiedzieli, że trenując szermierkę nie będę w stanie zapewnić sobie pewnej przyszłości. W związku z tym od początku kładli nacisk na edukację. Żebym mogła chodzić na treningi musiałam mieć bardzo dobre oceny w szkole. Żeby jechać na zawody musiałam mieć wszystko zaliczone w terminie. Potem rodzice namawiali mnie na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. To się wiązało z tym, że trzeba było zadawać amerykańską maturę. Ale oni twierdzili, że to szansa. Rodzice po prostu chcieli mieć pewność, że poradzę sobie w życiu – nazwijmy to poza sportowym. Na ten moment czuję, że udało mi się osiągnąć ten stan. W rezultacie gdy zakończę karierę będę miała na siebie pomysł.
Gdyby Ewa Nelip miała dzisiaj urodziny, to czego by jej życzyć?
Zdrowia i jeszcze raz zdrowia. No i może jeszcze odrobiny szczęścia. Resztą wypracuję już sobie sama.
Szczęście w szermierce jest ważne?
Najważniejsza jest ciężka praca. Moja pierwsza trenerka pani Ludmiła Zaczek zawsze powtarza, że szczęście ma lepszy.