Przemysław Paszowski: Chyba muszę zacząć od gratulacji. Niedawno stanęła pani na ślubnym kobiercu.
Beata Rosolska: Dziękujemy!
Był stresik?
Wiele osób mówiło mi, że to jest bardzo stresujący dzień i mogą dziać się różne rzeczy. Wszyscy mnie nastraszyli, a ja tego stresu w ogóle nie odczułam. Może dlatego że byłam pewna swojego wyboru? A może po prostu jako sportowiec jestem przyzwyczajona do nerwowych sytuacji i potrafię sobie z nimi radzić?
Wszystko się udało?
Zdecydowanie! To był cudowny, przepiękny dzień. Dokładnie tak sobie to wymarzyłam będąc małą dziewczynką.
Przygotowania do ślubu były intensywniejsze niż treningi?
Mieliśmy to szczęście, że mamy koleżankę Bognę. Ona próbuje swoich sił w organizowaniu wesel. Kiedyś zapytała nas czy znamy jakąś parę z którą mogłaby w tym zakresie popracować. Odpowiedzieliśmy, że nie. Jednak dwa miesiące później już znaliśmy (śmiech). Bogna bardzo nam pomogła. Kiedy my od stycznia do sierpnia trenowaliśmy i startowaliśmy w zawodach, ona wszystko załatwiała. Nasz udział w przygotowaniach był szczerze mówiąc znikomy. Włączyliśmy się do nich bardziej we wrześniu i październiku, gdy było już po sezonie. Ale wtedy do ustalenia zostały już tylko jakieś drobiazgi.
Czyli trochę przyszliście na gotowe.
Sportowcy tak mają (śmiech). My często przychodzimy na gotowe. Śniadanie zrobione, kolacja zrobiona, śmieci wyniesione (śmiech). Sądzę, że to wszystko poszło tak sprawnie również z powodu naszych charakterów. Ja i Rafał bardziej skupiamy się na więziach rodzinnych czy spotkaniach z bliskimi niż na tym czy na stole stoi niebieski czy żółty kwiatek.
Pani mąż Rafał Rosolski również jest kajakarzem, olimpijczykiem. Czy przez to lepiej się rozumiecie? Sportowcom nie łatwo układać relacji partnerskich z osobami spoza sportu.
Zgadzam się z panem. Trudno przecież zostawić kogoś na trzysta dni w roku i budować rodzinę. Ale i takie przypadki się zdarzają. Ja i Rafał też pierwsze trzy miesiące w roku spędzamy osobno. Wynika to z tego, że zazwyczaj w tym okresie mamy zgrupowania w innych miejscach. Potem te obozy są już wspólne, więc sprawa jest ułatwiona. Wracając jednak do pana pytania. Myślę, że generalnie łatwiej jest żyć z kimś z branży.
Pani mąż medalu olimpijskiego jeszcze nie ma, pani ma już trzy. Marzy się jeszcze czwarty?
Byłabym nienormalna, gdybym powiedziała, że nie marzę. Jednak przede wszystkim na razie chcę się na te Igrzyska zakwalifikować. Nominacji nie przyznają za nazwiska. Najpierw trzeba potwierdzić prymat w kraju, a dopiero potem myśleć o wyjeździe na Igrzyska.
Patrząc na statystki, jeśli pojedzie pani do Tokio to ten medal powinien być formalnością.
Można tak sobie gdybać. Sport jest piękny ze względu na swoją nieprzewidywalność. Gdyby w sporcie decydowała statystyka to ci mniej utytułowani zawodnicy już na starcie musieliby się poddać. Poza tym świat poszedł bardzo do przodu. Coraz więcej krajów rozwija kajakarstwo. Proszę porównać sobie wyścigi z Sydney i Rio de Janeiro. Kiedyś między pierwszą a czwartą łodzią różnica wynosiła praktycznie długość kajaka, teraz są to ułamki sekund.
Dotychczas z każdych Igrzysk wracała pani z medalem. To w naszym kraju ewenement. Nie ma wielu takich sportowców.
Gdy odsłaniałam swój autograf na ulicy Długiej w Bydgoszczy, prezydent Rafał Bruski powiedział, że takich ludzi w Polsce było pięciu. Jednak nigdy specjalnie tego nie weryfikowałam. Wierzę na słowo prezydentowi (śmiech).
Który z tych medali smakował najlepiej?
Wszystkie medale są dla bardzo cenne. W Pekinie i Londynie wywalczyłam je po tych nieszczęsnych czwartych miejscach w czwórce. Po tych okrutnych lokatach, gdy ma się poczucie, że podium jest blisko, a zarazem zbyt daleko aby móc na nim stanąć. W Rio de Janeiro sytuacja się odwróciła, bo najpierw była dwójka, a dopiero potem czwórka, która nam zupełnie nie wyszła. Każdy z tych medali ma więc taki słodko-gorzki smak. Jednak wszystkie mnie tak samo cieszą. Żaden z nich nie jest ważniejszy od drugiego.
A po którym najbardziej płakała pani ze szczęścia?
Po każdym płakałam tak samo! Powiem panu więcej! Każdy z tych medali spał ze mną w łóżku. Bałam się, że gdy się obudzę, to wszystko okaże się snem.
„Nie przestaję walczyć o swoje największe marzenie, czyli złoto olimpijskie”
Adam Małysz pytany po Igrzyskach Olimpijskich w Salt Lake City czy zamieniłby srebro i brąz na jedno złoto, odpowiedział, że nie, bo co dwa medale to nie jeden. Po latach zmienił jednak zdanie. A pani wolałby zamiast tego srebra i dwóch brązów mieć jedno złoto?
Już ktoś mi takie pytanie kiedyś zadał i przyznam, że długo się nad nim zastanawiałam. Gdy masz złoto, twojej zdjęcie wisi na ścianie w Polskim Komitecie Olimpijskim i masz poczucie, że jesteś tym jednym z nielicznych. Poza tym – nie ma co się oszukiwać – zazwyczaj bardziej pamięta się o zwycięzcach. Z drugiej strony, trzy razy stawać na podium na trzech kolejnych Igrzyskach to też jest wyczyn. Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Taka ze mnie niezdecydowana kobieta (śmiech).
Czy przez ten brak złota czuje się pani w jakiś sposób niespełniona?
Ja już w Pekinie powiedziałam, że jestem sportowcem spełnionym. Wielu ludzi się wtedy zdziwiło. W końcu jak mogłam tak powiedzieć, skoro nie zdobyłam złota. A poza tym, jeśli sportowiec jest spełniony to przecież nie osiągnie już nic więcej. Zawsze mnie to bawi. Bo czy jedno wyklucza drugie? Ja nadal podtrzymuję to co powiedziałam w Pekinie, ale to nie oznacza wcale, że przestaję walczyć o to największe marzenie, czyli złoto olimpijskie.
Czy wtedy gdy zaczynała pani karierę jako malutka dziewczynka myślała, że osiągnie to wszystko?
Oczywiście, że nie! W ogóle muszę powiedzieć, że do kajakarstwa trafiłam trochę z przypadku, trochę z przymusu. Moja koleżanka spakowała mi torbę i powiedziała, żebym z nią poszła na kajaki, bo będzie fajnie. No i tak już zostałam do dzisiaj (śmiech). Wtedy chodząc na te pierwsze treningi nie sądziłam, a nawet nie marzyłam, że kiedyś zostanę medalistką olimpijską. Najpierw chciałam być najlepsza w klubie, a potem w mieście. Później marzyłam o złocie w jedynce na mistrzostwach Polski juniorów i tak dalej. Apetyt rósł w miarę jedzenia.
Ale był taki moment w pani karierze, że ten kolejny cel, czyli Igrzyska, w przykry sposób się oddalił.
Zgadza się. To był 2004 rok. Pamiętam do dzisiaj jak trener powiedział mi, że jestem jeszcze młoda i mogę poczekać. Rodzice nauczyli mnie jednak, iż jak coś co nie wychodzi to trzeba to przekuć w pozytywną energię. Nawet po to, żeby udowodnić trenerowi, że się pomylił i dokonał niewłaściwego wyboru. Od tego momentu cztery razy ciężej pracowałam. Po dwóch latach trener kadry, nieżyjący już Piotr Głażewski przeprosił mnie za tamtą decyzję. Tłumaczył, że wtedy wydawała mu się słuszna. Cóż… Człowiek powinien wybaczać. Ja zapomniałam o tamtej sytuacji. Gdy zdobywałam medal w Pekinie już o tym nie myślałam.
Ta historia udowadnia jednak, że ci sportowcy z absolutnego topu też upadają i przeżywają dramaty.
Ma pan rację. Dzisiaj mało kto pamięta o tym, że dwa pierwsze medale olimpijskie zdobyłam po wspomnianych już wyścigach czwórek, po których naprawdę odechciewało się wszystkiego. Pamiętam jak po czwartym miejscu w Pekinie mama napisała mi, że nadzieja umiera ostatnia, a ja mam przed sobą jeszcze następny start. To od razu mnie postawiło na nogi. Oczywiście na początku krzyczałam, płakałam, ale na drugi dzień byłam już gotowa do walki o marzenia.
„Wolę odejść niepokonana niż taka, która rozmienia się na drobne”
Ta pokora, ta wiara w siebie to składniki przepisu na multimedalistkę?
Tak, ale na pewno nie jedyne. Myślę, że przede wszystkim liczą się systematyka i cierpliwość. Te dwie cechy każdy olimpijczyk powinien mieć wpisane w swoje DNA. Oprócz tego trzeba mieć jeszcze to coś od Boga. To bardzo ważne, bo nie ukrywajmy, że nie zawsze ten kto będzie bardzo chciał i będzie bardzo ciężko pracował zostanie mistrzem olimpijskim. Trzeba mieć jeszcze to coś w sobie. Ja na szczęście dostałam bardzo dobrą wytrzymałość.
Talent jest ważniejszy od ciężkiej pracy?
W każdym sporcie liczy się po trosze tego i tego. Samym talentem medalu nie zdobędziemy, tak samo jak i samą pracą tego nie osiągniemy. Nie znam sportowca bez talentu, który regularnie potrafi wygrywać.
Czy po tylu latach startów, bogatej kariery sport może jeszcze cieszyć? A może właśnie dopiero teraz cieszy, bo nic pani już nie musi.
Ale ja chcę! Dopóki to co robię będzie mi sprawiało radość to zamierzam dalej w to iść. Jednak jeśli to nie będzie przekuwało się w szybkie pływanie to będę wolała zejść ze sceny. Wolę odejść niepokonana niż taka, która rozmieniła się na drobne. Na razie jednak nie zamierzam kończyć.
A myśli pani już o tym momencie, kiedy trzeba będzie się pożegnać?
Nie ukrywam, że tak. Dużo się nad tym zastanawiałam po Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. Chciałam odejść, żeby ustąpić miejsca młodszym. Ale wtedy nie mogłam podjąć tej decyzji. Za bardzo bym tęskniła. W Tokio będę miała 35 lat. To już wiek właściwy do pożegnania. Trzeba w końcu pamiętać, że treningi bolą. Ja do tego bólu się przyzwyczaiłam, ale z wiekiem ciało regeneruje się już wolniej. Pewne organy się zużywają. Trzeba wsłuchiwać się w siebie. Mój organizm jeszcze się nie poddaje, wciąż mnie jeszcze zaskakuje.
Nie ma pani czasem wstrętu do wody, kajaka?
Dobrze ułożony trening powoduje, że mamy czas na trening i na odpoczynek. Dopóki trenerem kadry jest Tomasz Kryk nie martwię się o to czy dam radę odpocząć. On wyśmienicie zna mój organizm, moją fizjologię. Wie kiedy muszę odpocząć, a kiedy powinien przycisnąć. Bardzo mu ufam. Wiem, że krzywdy mojemu organizmowi nie zrobi. A co do bólu to mam taką teorię, że im bardziej boli na treningu to tym mniej na zawodach.
Zmieńmy temat. Lubi pani twórczość Goethego? Sporo cytatów z dzieł tego autora można odnaleźć na pani stronie.
Jestem bardziej miłośniczką cytatów. Zawsze, gdy jakieś słowa mnie zachwycą, zmotywują do treningu zapisuje je sobie. Robię tak już od podstawówki.
A już myślałem, że jest pani fanką „Cierpień młodego Wertera”…
(śmiech) Przeczytałam tę książkę! Tak samo jak wszystkie inne lektury w podstawówce i liceum. Trener Michał Brzuchalski zawsze powtarzał, że sport to tylko piękna przygoda. I trzeba o tym pamiętać. Kariera może skończyć się bardzo szybko, a plan B zawsze należy mieć. Moim zdaniem sportowiec powinien mieć wykształcenie. Pamiętam, że rodzice zawsze to podkreślali. Najpierw obowiązki, potem przyjemności – mówili. W rezultacie ja byłam bardziej typem kujonki. Dlatego też przeczytałam wszystkie lektury.
Ja muszę pani wyznać, że ja nie.
A ja nawet „Pana Tadeusza” przeczytałam dwa razy! (śmiech)
Goethe, Mickiewicz… Ciągnie panią do tego romantyzmu!
Może trochę? Jestem osobą wrażliwą, która potrafi się popłakać. Ale stąpam też twardo po ziemi. Znam realia życia. Taka stereotypowa baba ze mnie (śmiech).
Szukając puenty naszej rozmowy znalazłem na pani liście pewien cytat: „Mistrzem się bywa… Człowiekiem jest się do końca życia”. Co pani przez to rozumie?
To, że jeśli ktoś jest słabszy nie znaczy, że jest gorszy od nas. Zawsze mówiono mi: traktuj słabszego tak samo jak chciałbyś być traktowany przez silniejszego. Myślę, że człowiek jest mistrzem, wtedy gdy docenia i szanuje wszystkich ludzi. To też bardzo ważne w codziennym życiu.
Codzienne życie… No właśnie, czy po tylu latach kariery można jeszcze w ogóle żyć normalnie?
Dobre pytanie! Często tęsknię za tą normalnością zwykłych ludzi, których my sportowcy nazywamy cywilami. Czasem po ośmiu miesiącach ciągłych wyjazdów pragnie się, żeby móc wieczorem usiąść wygodnie na sofie i bezczynnie popatrzeć na telewizor. Sportowcy często mają takie przyziemne marzenia. A czy można normalnie funkcjonować? Myślę, że prędzej czy później każdy sportowiec się tego nauczy. Ja się często śmiałam, że jakbym przestała trenować to chciałabym być kurą domową (śmiech). Jak pan redaktor widzi, widzę się więc w kilku rolach.
Ale ja na razie wolałbym widzieć panią w roli olimpijczyka w Tokio.
Ja też bym chciała się tam widzieć!