Przemysław Paszowski: Nieoczekiwanie stał się pan jednym z bohaterów Polski. Dużo się o panu mówi w kraju. Spodziewał się pan takiego zainteresowania? Mateusz Sochowicz: W życiu! Jest to dla mnie nowa sytuacja i próbuję się nie pogubić w tej rzeczywistości.
Ta popularność nie wynika jednak nie z rezultatu sportowego, a zapomnienia wizjera. Co się tak właściwie stało przed trzecim ślizgiem?
Nie zapomnienia, a zwykłego pecha, ponieważ maskę założyłem! Robię to od dobrych kilku lat i mam o tym trochę pojęcia. Przed założeniem rękawiczek z kolcami zawsze zakładam wizjer na kask. Jest to już wyuczone. W tym wszystkim zawiniłem ja oraz pogoda, bo to przez warunki atmosferyczne musiałem założyć płaszcz. Podczas zapinania butów zjazdowych spadł mi na głowę kaptur, a ten z kolei strącił wizjer z mojej głowy. Do mojego pecha mogę zaliczyć również to, że wizjer spadł na torbę. Gdyby spadł gdziekolwiek indziej usłyszałbym i po prostu bym go założył. A tak wyszło jak wyszło.
W Polsce z jednej strony kibice podchodzą do tej sytuacji z podziwem, z drugiej jednak krytycznie. Jechał pan ponad 100 km/h praktycznie nic nie widząc. To spore ryzyko.
Jest taki rosyjski saneczkarz Semen Pavlitschienko, który jeździ totalnie na wyczucie i nigdy nie patrzy, gdzie jedzie. A zresztą cały tor znamy na pamięć. Układ wiraży, każde sterowanie, wszystkie trudności jest to zakodowane w głowie. Bardzo dużo trenujemy mentalnie, aby to osiągnąć.
Nie przeszło panu przez myśl, że może bezpieczniej się wycofać?
Wycofać?! Nigdy! Nie po to tyle trenowałem żeby zakończyć na końcu tabeli z dopiskiem DSQ.
Ostatecznie zajął pan dwudzieste siódme miejsce. Zadowala pana ta lokata?
Niestety jest to odległe miejsce. Treningi pokazywały, że stać mnie na wysoką lokatę. Pierwszy ślizg w zawodach i osławiony dziewiąty wiraż pokrzyżowały mi moje wszystkie plany. Wówczas przepadły szanse na przyzwoity wynik. Nie ukrywam, że był to dla mnie cios, bo liczyłem na dużo więcej.
Na wiele więcej liczył też Felix Loch, a ostatecznie znalazł się poza podium…
To prawda. Triumf Davida Gleirschera jest olbrzymim zaskoczeniem dla całego świata saneczkowego. Człowiek, który nigdy nie stał na podium został mistrzem olimpijskim. Przesądził o tym wiraż numer dziewięć. Jak widać nie tylko mnie sprawił on kłopoty. Nawet dwukrotny mistrz olimpijski Felix Loch musiał uznać wyższość tego fragmentu toru.
Debiutuje pan na Igrzyskach. Jak się panu podoba ta impreza? Jest taka jak pan sobie wyobrażał?
Trochę mija się z moimi wyobrażeniami. Ale i tak jest świetnie! Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w tak dużej imprezie sportowej.