Szymon Kastelik: Kiedy i w jakich okolicznościach pokochała pani sztangę?
Małgorzata Hałas: Przygodę ze sztangą rozpoczęłam już w szkole. Uczęszczałam do szkoły z internatem we Wrocławiu – CEKiRON. Tam na korytarzu spotkałam pana Ryszarda Tomaszewskiego, wielokrotnego złotego medalistę paraolimpijskiego. Zaproponował mi, żebym przyszła na trening. Tak rozpoczęła się moja przygoda z wyciskaniem. Na początku traktowałam to jako zabawę, odskocznię od codzienności. Wtedy nawet nie myślałam że uda mi się zajść aż tak daleko.
I co było dalej?
Przez wiele lat byłam jedną z wielu zawodniczek, niczym specjalnym się nie wyróżniałam, a i wyniki były przeciętne. Dopiero w 2011 roku, gdy poznałam mojego męża, a zarazem trenera, wszystko ruszyło do przodu. On widział we mnie potencjał i wierzył w to, że jestem w stanie zajść naprawdę daleko. Rozpoczęliśmy wspólne treningi. Były łzy, była radość. Wyniki zaczęły z miesiąca na miesiąc ulegać poprawie. Rok 2014 był dla mnie rokiem przełomowym. Wtedy zdobyłam pierwsze Mistrzostwo Europy Federacji GPC i ustanowiłam swój pierwszy rekord świata. To wówczas wyciskanie stało się dla mnie najważniejsze. Oczywiście poza rodziną. Wtedy też postanowiliśmy powalczyć o nominację na paraolimpiadę w Rio de Janeiro. Miłość do sztangi kwitła wraz z wynikami jakie uzyskiwałam.
Jakie były pierwsze reakcje bliskich, gdy dowiedzieli się, że chce pani uprawiać, bądź co bądź, ten niebezpieczny sport?
Od zawsze i we wszystkim co robię rodzina wspiera mnie z całych sił. W szczególności mama jest moją największą fanką. Nigdy na wyciskanie nie patrzyłam jako na sport niebezpieczny. Oczywiście zdarzają się wypadki, w tym również śmiertelne, ale tak naprawdę zginąć można wszędzie. Bardziej na bench press patrzę jako na sport bardzo kontuzjogenny. Niestety urazy barków, łokci, czy pleców zdarzają się dość często. Na razie w całej swojej karierze jeszcze nie miałam dużego urazu i oby tak udało mi się dotrwać do końca kariery.
W jednym z wywiadów zapowiedziała pani zmianę kategorii wagowej, aby mieć większy wachlarz możliwości przed paraolimpiadą w Tokio. Plan ten nadal obowiązuje?
To wszystko okaże się po uaktualnieniu światowych rankingów IPC – Tokio 2020. Jeśli wyniki w rankingu będą podobne w wadze 55 kilogramów i w 61 kilogramów, w której startuję, to nie będzie sensu zmieniać kategorii wagowej. Przez ostatnie dwa lata poziom w mojej kategorii wagowej poszedł tak do góry, że wynik który dawał mi czwarte miejsce w Rio de Janeiro w tej chwili nie mieści się w pierwszej dziesiątce rankingu. Ja sama od Rio de Janeiro poprawiłam swój wynik w rankingach o dziewięć kilogramów. Ale wiem, że aby być spokojna o nominację, muszę jeszcze dołożyć minimum pięć kilogramów.
Macie trudniej od zawodników z innych dyscyplin?
Parapowerlifting jest jedną z najbardziej wymagających dyscyplin sportu paraolimpijskiego, a wyniki są dużo większe niż w sporcie osób pełnosprawnych. Tu nie ma podziału na grupy, schorzenia i tak dalej. Mamy też tylko trzy podejścia i koniec. Lekkoatleci startują w kilku konkurencjach naraz, tak samo pływacy. My żeby się liczyć musimy być naprawdę doskonali w tym co robimy. Niestety nie wszystko zależy też od nas. Sędziowanie w naszej dyscyplinie pozostawia dużo do życzenia. Wielokrotnie zdarza się, że arbitrowie palą bój, a zawodnik nie ma pojęcia za co. Poza ciężarem musimy więc jeszcze walczyć z decyzjami sędziów.
Czwarte miejsce w Rio de Janeiro dało nadzieję, że w Tokio może być medal?
Myślę, że czwarte miejsce w Rio de Janeiro dało mi wielką motywacje do dalszych treningów. Oczywiście jak każdy sportowiec marzę o tym jedynym i najważniejszym medalu, czyli krążku z Igrzysk. Jestem optymistką i wierzę w to, że swoją ciężką pracą zapracuję na ten medal. Do Igrzysk Paraolimpijskich w Tokio pozostały jeszcze niecałe dwa lata. To jest jeszcze trochę czasu na dołożenie kolejnych kilogramów do sztangi. A czy będzie medal? Zobaczymy. Ja ze swojej strony na pewno dam z siebie sto dziesięć procent. Jeśli to wystarczy, by pokonać rywali, to wrócę z Tokio z medalem.
Pani trener jest jednocześnie pani mężem. Łączenie tych dwóch relacji nie przeszkadza państwu?
Wręcz odwrotnie. Sport, a w szczególności wyciskanie jest pasją nas obojga. Trudno byłoby, gdyby tylko jedno z nas tym żyło. Sport wyczynowy pochłania większą część życia. Bez zrozumienia i wsparcia tej drugiej połówki pojawiłyby się problemy. Łączenie roli męża i trenera wychodzi mu naprawdę dobrze. Zna mnie jak nikt oraz zna mój organizm. Wie kiedy mogę robić wymagające treningi, a kiedy musi mi odpuścić. Zresztą widać po moich wynikach, że łączenie tych ról przynosi same korzyści.
Pani trening wygląda tak samo jak osoby pełnosprawnej czy jednak są jakieś różnice?
Nie ma tu żadnej różnicy. Trenuję od dwunastu do osiemnastu razy w tygodniu. Treningi są naprawdę różnorodne. To nie tylko wyciskanie. Biegam, chodzę na basen. Ostatnio wprowadziliśmy do moich zajęć trening trójboju siłowego, a wszystko po to, by zaangażować do pracy mięśnie głębokie, które mają również wpływ na wyniki w wyciskaniu. Korzystam z porad wielu znakomitych trenerów. Nie opieramy się tylko na wiedzy męża. Bardzo pomaga nam trener kadry paraolimpijskiej Mariusz Oliwa. Mąż przez cały czas szkoli się i dokształca, ponieważ metody treningowe są naprawdę różnorodne, a my cały czas szukamy tej optymalnej dla mnie jak i mojego schorzenia.
Jak według pani postrzega się niepełnosprawnych sportowców w Polsce?
Zdecydowanie widoczna jest zmiana na lepsze. Sportowcy z niepełnosprawnością nie różnią się niczym od sportowców pełnosprawnych. Nieraz mamy dużo gorzej. Finansowanie naszego sportu nadal jest na dużo niższym poziomie od sportu pełnosprawnych, do tego musimy walczyć z własnymi słabościami. Ale ludzie zaczynają nas doceniać. Widzą, ile ciężkiej pracy wkładamy w to, aby odnieść sukces. Niestety nadal media nie mówią o nas często, choć my sami jako sportowcy wkładamy tyle samo wysiłku i serca, co sportowcy pełnosprawni.
Czyli Małgorzata Hałas jest rozpoznawalna?
Jak rozmawia się z przypadkowymi osobami, to wszyscy nam gorąco kibicują i trzymają za nas kciuki. Jest to miłe. Także rozpoznawalność sportowców z niepełnosprawnością naprawę się poprawiła. Mogę powiedzieć na swoim przykładzie, że często w różnych końcach Polski i nie tylko zaczepiają mnie przypadkowe osoby. Chcą na przykład zrobić sobie zdjęcie i mówią: „o to pani dźwiga ciężary, poznaję panią”. To bardzo serdeczne słowa dla sportowca.
Co pani daje uprawianie sportu?
Przede wszystkim radość z tego co robię. Uwielbiam rywalizację. Pewnie dla tego jako jedna z nielicznych osób z parapowerliftingu startuję z pełnosprawnymi na wszystkich imprezach jakie są organizowane w kraju, jak i Europie. Chęć rywalizacji, adrenalina, poprawianie wyników nawet o pół kilograma czy kilogram daje mi poczucie, że to co robię ma sens. Startuję nawet trzydzieści pięć razy w roku. Zdarza się, iż wystąpię kilka razy w jeden weekend, a nawet i dwa razy dziennie na dwóch różnych imprezach.
Co, a może kto inspiruje oraz motywuje panią do działania?
Przede wszystkim mąż. To on jest głównym motorem nakręcającym mnie do działania. Jak każdy mam też swojego idola, czyli osobę, która jest i była od zawsze moją inspirację do działania. Mowa o mojej przyjaciółce Justynie Kozdryk. Chciałabym kiedyś dorównać jej w osiągnięciach, ale to jeszcze daleka droga przede mną.
Czy dzisiaj, po tylu latach bogatej kariery, nadal denerwuje się pani przed zawodami?
Może nie denerwuję, ale mam tą niesamowitą adrenalinę. Za każdym razem daje mi potężnego kopa. W moim przypadku to akurat bardzo pozytywnie na mnie wpływa. Nieraz potrafię na zawodach wycisnąć ciężar, o którym na treningu bym nawet nie pomyślała. Wydaje mi się, że mam dobrą psychikę do tego sportu. Choć i mi zdarza się nie zaliczyć trzech podejść jak w Meksyku podczas Mistrzostw Świata. Najgorsze było wtedy to, że byłam w życiowej formie, a medal miałam już w kieszeni. Niestety przegrałam z sędziami, a nie z ciężarem. Po tym starcie długo męczyła mnie myśli czemu tak się stało, jaki popełniłam błąd. Ale było minęło. Na Mistrzostwach Europy IPC w tym roku zaliczyłam wszystkie trzy podejścia i można powiedzieć, iż udowodniłam sobie, że Meksyk był po prostu błędem w sztuce, który nie może nigdy więcej się powtórzyć.