Grupa ludzi o której piszę jest najgłośniejsza. Jeśli jakieś komentarze dominują w Internecie to należą właśnie do nich. Są przy tym wszech wiedzący. Od razu są w stanie ocenić co nie wyszło. Najgorsze jednak, że są bezkompromisowymi sędziami. W ich mniemaniu jedynymi sprawiedliwymi. Ci ludzie, nazywający się kibicami, w jednym momencie potrafią uznać, że ktoś kogo często nawet nie znają, nadaje się do obierania ziemniaków czy zamiatania chodników.
Sytuacja, o której piszę frustrowała mnie już podczas Igrzysk Olimpijskich w Pjongczangu. Nie szło nam, więc każdy sportowiec równany był z błotem, bez względu na specyfikę dyscypliny. Już wtedy chciałem o tym napisać, ale Zuzanna Smykała w naszym wywiadzie najlepiej skomentowała hejterstwo i brak szacunku do pracy zawodników.
Tym razem jednak nie wytrzymałem, bo mistrzostwa świata w Seefeld dobitnie pokazują naturę „kibiców”. W skokach narciarskich – mimo oczekiwań – medalu nie wywalczył ani Kamil Stoch ani drużyna. Skończyło się odpowiednio na miejscach piątym i czwartym. W Internecie wylała się obrzydliwa krytyka. „Porażka”, „wstyd”, „kompromitacja” – można przeczytać. Ale czy naprawdę takie pozycje są „porażką”? Mogą być i pewnie są rozczarowaniem. Ale porażką? Czym zatem byłby brak kwalifikacji do konkursu.
Wielu chyba już nie pamięta czasów, gdy awans Polaka do drugiej serii był sukcesem. Teraz porażką jest czwarte miejsce. Wynika to z tego, że kibice są nasyceni i oczekują tylko zwycięstw. Inne lokaty już są przez nich niedoceniane, bo wydają się mało wartościowe. Na skraj takiej głupoty doszliśmy. I idę o zakład, że ci sami kibice, którzy oceniają dzisiaj występy naszych skoczków jako „kompromitację” rok temu wychwalali ich pod niebosa. Dobrym przykładem jest tutaj postać Stefana Huli. Wtedy bohater, dzisiaj wróg publiczny. Ale tacy są właśnie ci „kibice”.
Erwina Ryś-Ferens słusznie ostatnio zauważyła, że podczas jej kariery miejsca piąte czy szóste na Igrzyskach odbierano jako porażki przez nadmiar oczekiwań. Po latach, gdy nikt się do tych lokat nie mógł zbliżyć, zaczęto postrzegać inaczej tamte występy. Tak samo będzie też z rezultatami z Innsbrucku.
Na innym biegunie są przedstawiciele biegów narciarskich i kombinacji norweskiej. W ich wypadku patrzy się wyłącznie na miejsca i wydaje się wyrok. Nie wygrałeś? Nie stanąłeś na podium? No to jesteś beznadziejny i pojechałeś na mistrzostwa na wycieczkę. Szkoda tylko, że nikt nie zagłębia się w specyfikę danych występów.
W sobotę Iza Marcisz zajęła 27. miejsce w biegu łączonym. Wielki sukces. Ale w Internecie komentarze, że to – a jakże – porażka. Bo przecież wstyd się cieszyć z takiej pozycji. A jednak cieszyć się nie tylko należy, ale i trzeba. Iza Marcisz ma dopiero 18 lat, po raz pierwszy biegła tak długi dystans, a od razu wystąpiła lepiej niż Justyna Kowalczyk w swoim debiucie.
Porażką można byłoby uznać, gdyby taką pozycję podczas Igrzysk Olimpijskich w Vancouver zajęła Kowalczyk czy osiem lat wcześniej w Park City Adam Małysz. Co i tak nie dawałoby przyzwolenia na ich zmasowany ostrzał. Jako porażkę – i tak ją pewnie postrzegają też chłopcy – można ocenić występ duetu Staręga/Bury w sprincie drużynowym w Seefeld. Ale tylko dlatego że mają o wiele większe możliwości. Takiej Izy Marcisz w biegu łączonym nie było już stać na więcej, bo dała z siebie wszystko. Czy naprawdę musimy oceniać wszystkich miarą zwycięstw i oczekiwać od nich więcej niż potrafią?
Ten problem niestety jest powszechny, a widoczny szczególnie podczas Igrzysk. Przed tą imprezą większość w miarę realnie ocenia szanse poszczególnych zawodników. A potem przychodzą Igrzyska i oczekujemy medali od saneczkarzy czy alpejczyków. Tak nie można! Tak samo jak nie można zapominać, że sportowcy – biję tutaj do skoczków – nie są robotami. To zwykli ludzie, którzy mają swoje uczucia i przeżywają wszystko tak samo jak inni. Nie traktujmy więc ich jak maszynek do wygrywania.
Sportem zajmuję się od wielu lat. W ciągu każdego miesiąca przeprowadzam dziesiątki rozmów ze sportowcami. Każdorazowo zabierają mnie do świata niedostępnego dla przeciętnego odbiorcy. Świata pełnego ciężkich treningów, litrów wylanego potu i łez. Świata w którym często jedyną przyjemnością jest pójście spać. Może też dlatego na ich wyniki patrzę przez inny pryzmat. Żałuję, że takiej możliwości nie mają niedzielni kibice w Polsce. Może gdyby ktoś pokazał im jak wygląda sport od kulis to zrozumieliby jak ciężko pracuje się na wyniki nazywane przez nich „porażką”.