Przemysław Paszowski: Gdy rok temu zdobyła pani brązowy medal na mistrzostwach Europy, mówiła pani, że nie mogła zasnąć. Skoro tak, to teraz nie spała pani chyba przez kilka dni. Katarzyna Sobczak: Tym razem było całkiem inaczej. Byłam tak zmęczona, że jeśli miałam tylko chwilkę odpoczynku oczy same mi się zamykały. Nie mogłam jednak na to pozwolić, bo kolejnego dnia czekał mnie start na Pucharze Świata. Wiedziałam, że jak tylko się skończą zawody, to po prostu porządnie wszystko odeśpię. Chociaż kładąc się do spania i budząc rano cały czas nie wierzyłam, że ten medal jest mój.
Zaraz po wpłynięciu na metę docierało do pani, że jest najlepsza?
W ogóle nie miałam wtedy tego w głowie. Wpływając w starter miałam przeczucie, że będzie walka o medal, ale nie liczyłam, że to będzie walka o złoto. Najgorsze było to, że cały dystans gdzieś tam z tyłu głowy słyszałam, jak mi wszyscy kibicują, a gdy tylko wpłynęłam na metę wszystko ucichło. Bałam się wtedy odwrócić i spojrzeć na wyniki, ale kiedy to zrobiłam, to nie wierzyłam własnym oczom! Po całym wyścigu wzięto mnie na kontrolę łodzi, gdzie złapała mnie telewizja, by udzielić wywiadu. To był pierwszy moment, kiedy pomyślałam: „wow, wygrałam, jestem najlepsza w Europie”.
Stojąc na podium biło od pani szczęście, ale też mam wrażenie duże wzruszenie.
Był uśmiech, były też łzy radości. Pierwszy raz grano dla mnie hymn na tak dużych, oficjalnych zawodach. Co mnie cieszy jednak najbardziej? Że byli wtedy przy mnie moi najbliżsi, rodzice, przyszła teściowa oraz brat mojego narzeczonego. Oni specjalnie przyjechali na finał, by mi kibicować i oczywiście był mój przyszły mąż, który wspierał mnie przez całe zawody.
To pewnie banalne pytanie, ale czasem takie są najważniejsze. Co ten medal dla pani znaczy?
Jest dla mnie bardzo ważny. Dał mi porządnego kopa do dalszej pracy, a przede wszystkim pokazał, że Igrzyska Paraolimpijskie w Tokio są w zasięgu. Medal wisi na ścianie w takim miejscu, że jak codziennie rano się budzę, to jest pierwszą rzeczą, którą widzę. Wtedy zawsze pojawia się uśmiech na mojej twarzy i wiem, że warto dalej walczyć.
Na pewno jest to też udowodnienie, że decyzja o zmianie dyscypliny była trafiona. Nie każdy bowiem wie, że trenowała pani przez wiele lat pływanie.
To prawda. Od 2008 roku jestem zawodniczką sekcji pływania w zrzeszeniu START Wrocław. Na swoim koncie miałam wiele sukcesów na arenie polskiej i międzynarodowej, jednak nie zdobyłam w tej dyscyplinie kwalifikacji paraolimpijskiej. Po drugiej próbie walki o minimum na igrzyska miałam chwilę załamania. Treningi nie sprawiały mi już takiej radości jak kiedyś. Czułam, że chodzę na nie bardziej, żeby nie zawieść najbliższych, którzy bardzo we mnie wierzyli.
Wiem, że do zmiany dyscypliny nie byli przekonani nawet rodzice.
Tak właśnie było. Gdy tylko im powiedziałam, że zadzwonił do mnie Kuba Tokarz i namawiał mnie, żebym przyszła na trening kajakarstwa, stwierdzili, że chyba jestem nienormalna. W końcu jak mogę rzucić pływanie, w którym już tak długo siedzę, na poczet jakiejś tam nowej dyscypliny. Całe szczęście, że na pierwszy trening poszedł ze mną narzeczony. To właśnie on pomógł mi w podjęciu decyzji, że warto spróbować swoich sił w kajakarstwie. Po treningu powiedział, że dawno nie widział u mnie takiej iskierki w oku . Udało mi się przekonać wtedy rodziców, żeby przyszli na trening i zobaczyli jak to wygląda. Zwłaszcza że początkowo, wszyscy myliliśmy kajakarstwo z wioślarstwem (śmiech). Kiedy rodzice zobaczyli to samo, co mój narzeczony od razu poparli moją decyzję o zmianie dyscypliny.
Podjęła pani wtedy duże ryzyko. Opłaciło się.
Decyzja nie należała do łatwych, ale kto nie ryzykuje ten szampana nie pije.
Pani szybko napiła się tego szampana. To wręcz nie do uwierzenia, że w kilka lat można być mistrzynią Europy. Jak to się robi?
O dziwo bardzo pomogło mi… pływanie. To nie jest tak, że zaczynałam od zera, idąc na trening kajakarstwa. Miałam już zrobioną bazę wytrzymałości oraz poukładane w głowie. 24 maja tego roku minęły równo dwa lata, od kiedy pierwszy raz weszłam na kajak, ale też jedenaście lat od kiedy jestem czynnym sportowcem. Tu pozostaje mi tylko podziękować trenerowi z pływania – Wojciechowi Seidel, że tak mnie przygotował pod kajakarstwo.
Ma pani poczucie, że dla wielu chorych stanie się inspiracją? Taką nadzieję, że można odnosić sukcesy mimo choroby czy niepełnosprawności?
Jestem osobą, która chciałaby pokazać, że niepełnosprawność nie jest przeszkodą w przeżywaniu życia na sto procent. Bardzo mnie cieszy, kiedy swoją postawą inspiruję innych. Chciałabym również pokazać wszystkim niepełnosprawnym, że nie ma co się chować w domu, tylko należy wychodzić do ludzi i chwytać życie pełnymi garściami.
Gdy walczyła pani z nowotworem skąd czerpała pani siłę do walki?
Moją motywacją podczas całej choroby byli rodzice. To oni kazali mi wyjść ze szpitala po amputacji o kulach, mówiąc, że wózek nie zmieści się w drzwiach domu. Po paru dobrych latach zrozumiałam, że po prostu mnie wtedy skłamali, ale jak widać, na dobre mi to wyszło. Miałam również sesje terapeutyczne z psychologiem, co bardzo mi pomogło w całej walce w chorobą.
Rodzice nie zastosowali taryfy ulgowej wobec pani. Wtedy pewnie było to niełatwe, ale dzisiaj chyba inaczej patrzy pani na ich postawę.
Oczywiście, że tak. Poza historią z wózkiem było wiele sytuacji, kiedy mówiłam, że czegoś mi się nie chce. Szukałam wymówki, że przecież nie mam nogi, to nie mogę iść na dłuższy spacer. Całe szczęście, już się na mnie poznali i wiedzieli, kiedy naprawdę nie mogę czegoś zrobić, bo wtedy po prostu tego nie komentowałam. Teraz już nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, a poprzeczkę stawiam sobie coraz wyżej. Jednym z osiągnięć poza sportowych jest wejście na Morskie Oko, gdy pełnosprawni ludzie wjeżdżali bryczkami.
To wszystko wydarzyło się, gdy miała pani kilkanaście lat. To zawsze trudny moment dla każdego człowieka. Czy miała pani wtedy jakieś poczucie żalu do świata?
Nie myślałam nigdy o tym „dlaczego to właśnie mi się przytrafiło”. Wzięłam to wszystko na klatę i po prostu walczyłam o życie. Takie zachowanie było raczej widoczne wśród rodziny, ale nigdy mi tego nie pokazywali.
A jak pani poradziła sobie z informacją o tym, że trzeba amputować nogę?
Kiedy lekarz powiedział mi wprost, że trzeba amputować nogę „bo za miesiąc już się nie spotkamy” miałam mętlik w głowie. Po pierwsze nie wiedziałam, co to amputacja, z czym się wiąże, na czym polega. Po prostu nic. A po drugie idąc do lekarza myślałam, że poda on termin zabiegu wszczepienia endoprotezy stawu kolanowego, bo taka była pierwsza opcja, o której mi było wiadomo. Jednak wtedy najbardziej mną ruszyła wiadomość, że są przerzuty do obu płuc. Ale, dzięki rodzicom, rodzinie walczyliśmy dalej po prostu o życie.
Jak wyglądały te pierwsze miesiące po operacji?
Po amputacji przeszłam jeszcze dwie operacje na płucach, by pozbyć się przerzutów. Te pierwsze miesiące kojarzą mi się z rehabilitacją i dalszą chemioterapią. Dopiero po zakończonym leczeniu mogłam ubrać pierwszą protezę.
W jednym z wywiadów stwierdziła pani, że gdyby nie sport zamknęłaby się pewnie w czterech ścianach.
Pewnie tak by było. Widzę jak zachowuje się nasze społeczeństwo. Kiedy miałam trzynaście lat, a moje włosy jeszcze nie odrosły, to wiele razy słyszałam w tramwaju albo na ulicy, jak ludzie się śmieją, że noszę perukę. Nikt z nich jednak nie znał powodu, dlaczego tak jest. Sądzę, że gdyby nie silny charakter i spotkanie się z niepełnosprawnymi ludźmi na basenie, to bym wstydziła się wyjść z domu.
Trudno było otworzyć się na świat?
Całe szczęście mam wspaniałą rodzinę i znajomych, którzy byli ze mną podczas całego leczenia oraz po nim. To właśnie dzięki nim tak naprawdę wcale się nie zamknęłam na świat. Dalej chodziliśmy na spacery, jeździliśmy na wycieczki, a z koleżankami chodziłam na zakupy.
Wielu niepełnosprawnych boi się wyjść na zewnątrz, wstydzi się swojej niepełnosprawności? Jak sobie z tym poradzić? Jak przełamać te lęki?
Wszystkie blokady siedzą w naszej głowie. Moją złotą radą jest po prostu uwierzyć w siebie, a wtedy ludzie uwierzą w ciebie i nie będą odrzucać niepełnosprawnych na margines społeczeństwa.
Pani nie ukrywała nigdy swojej niepełnosprawności. Dlaczego?
To tak nie do końca, że nie ukrywałam. Kiedy miałam protezę okrytą gąbką to zarys uda wyglądał trochę inaczej, na co wiele osób zwracało uwagę, a ja się wstydziłam pokazać jak ta proteza wygląda. Całe szczęście już dorosłam do tego, że wychodzę w sukienkach, spodenkach, czy klapkach i nie zwracam uwagi na to, czy ktoś się za mną ogląda czy komentuje. Cały ten proces przyzwyczajenia się do tego, że mam protezą, która wygląda trochę inaczej niż prawdziwa noga zajął mi około pięciu lat.
Mnóstwo osób po takich traumatycznych doświadczeniach nie lubi mówić o chorobie. Z rozmów z panią wnioskuję, że Katarzyna Sobczak nie boi się wracać do przeszłości?
Nie boje się, ponieważ tę wojnę już wygrałam i teraz chcę żyć pełnią życia, bez ograniczeń. Kiedy ludzie pytają, dlaczego kuleję, to wprost mówię, że nie mam nogi. Ich reakcje są wtedy przeróżne, ale ja się po prostu tego ani nie boję, ani nie wstydzę.
Zadałem to pytanie, bo wiem, że spotyka się pani z młodymi ludźmi, których czeka amputacja. Co im pani wtedy mówi?
Przede wszystkim pokazuje takim ludziom, że amputacja może uratować życie, które jest bardzo cenne. Często pokazuję protezę, opowiadam jak wygląda życie,po takim zabiegu. Po to aby ludzie mieli żywy przykład, że amputacja to nie wyrok.
Jak reagują na takie słowa?
Zazwyczaj reagują płaczem i mówią, że boją się podjąć taką decyzję. Niektórzy od razu po mojej wizycie mówią lekarzowi, że są na to gotowi. Inni z kolei mają zakorzenione tak głęboko swoje poglądy i strach, że niestety nie da się ich przekonać. Po prostu nie są jeszcze gotowi na podjęcie tak ważnej decyzji.
Gdy pojawiają się problemy zwykle z grona znajomych zostają tylko nieliczni. W pani przypadku choroba chyba jednak wlała w serce wielką wiarę w ludzi?
Byłam wtedy w szóstej klasie podstawówki. Dzieci organizowały różne akcje, pisały do mnie listy, wysyłały do mnie kartki ze słowami otuchy. Z niektórymi z rówieśników mam kontakt do dzisiaj. Poznałam też wielu ludzi, całkiem przypadkiem, którzy ofiarowali mi swoją pomoc bez żadnych próśb z mojej strony.
Jednym z pani marzeń było zatańczenie na własnym ślubie. Chyba uda się to zrealizować?
Ślub mamy dopiero 10 sierpnia, więc mamy jeszcze dwa miesiące do tego ważnego dnia, ale już trenujemy pod ten pierwszy taniec. Co najważniejsze – na bank zatańczymy, po swojemu, ale przecież bez pierwszego tańca nie ma wesela!
Życie jest piękne bez względnie na to, czego doświadczyliśmy?
Pomimo tylu przejść uważam, że warto żyć, bo życie jest piękne. Wszystko co nam się przytrafia ma jakiś swój ukryty cel. Wychodzę z założenia, że Bóg po prostu wystawia nas na próbę i tu nie chodzi o wiarę, tylko o kształtowanie naszego charakteru i nadanie nam odpowiedniego toru życia. Bo przecież gdybym nie miała amputowanej nogi, to pewnie bym nie została fizjoterapeutką, nie wygrała złotego medalu na mistrzostwach Europy i pewnie byśmy teraz nie rozmawiali.
Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.