Przemysław Paszowski: Gdzie zniknęła Katarzyna Baranowska? Co się z panią teraz dzieje?
Katarzyna Baranowska: O kurczę, zaczynamy bardzo poważnie. Obecnie mieszkam w Norwegii. W miejscu, które śmiejemy się, że leży na końcu świata (śmiech).
Co panią zatem zagnało na ten koniec świata?
Na pierwszym miejscu mogę śmiało powiedzieć, że sprawy sercowe. Poza tym tutejszy klimat bardzo mi odpowiada. Czuję, że jest to idealne miejsce pod każdym względem.
Pływa tam pani?
Dla przyjemności owszem. Niedaleko naszego domu znajduje się piękne jezioro, do którego w trakcie lata uwielbiamy wskakiwać. Tej zimy szykujemy się na akcję „morsowanie”. Zobaczymy jak nam to wyjdzie.
Poświęca się pani jeszcze projektowaniu? Kiedyś ta pasja pokonała nawet pasję do pływania?
Wydaje mi się, że nie tyle pokonała, co stanowiła płynne następstwo. Kreacja i tworzenie jak najbardziej towarzyszy mi cały czas, ale niekoniecznie już w postaci projektowanie ubrań. Śmieję się, że w chwili obecnej bardziej mi do wiedźmy niż przedsiębiorcy.
Czyli jednak dalej ciągnie panią do sztuki.
Nieustająco! Uwielbiam malować, tworzyć naturalne kosmetyki, pisać czy nawet budować. Tworzenie, czy nawet samo pojęcie kreacji sprawia, że czuję zastrzyk bardzo dużej dawki energii.
A czy dzisiaj, gdy patrzy pani na wodę czuje pani jakąś niechęć?
Wręcz przeciwnie! Obecnie, pływanie sprawia mi bardzo dużą przyjemność. Woda jest lekkim i przyjemnym środowiskiem, umożliwiającym lepsze poczucie własnego ciała, nawiązanie kontaktu z nim. I ta wszechobecna cisza kiedy zanurzymy głowę pod taflę wody…
Kiedyś tak nie było.
To prawda. Jestem po długiej pracy ze sobą, jeśli chodzi o podłoże emocjonalne. Zrozumiałam dlaczego tego nie lubiłam, dlaczego czułam totalny odrzut od wody i wszystkiego co z wodą związane. Traktuję ten okres z bardzo dużą dawką szacunku, jednak pozwalam mu zostać z tyłu i być tu gdzie jestem.
Niewielu jest sportowców, którzy tak otwarcie deklarowali, że ich miłość do sportu zamieniła się w obrzydzenie.
Pewnie wiele osób chciałoby to powiedzieć, ale nie czuje na to przyzwolenia. Wydaje mi się, że zostaliśmy nauczeni, żeby jak to się ładnie mówi „nie robić we własne gniazdo”. Sport uczy niesamowitej solidarności i pokory. Gdy coś się dzieje, to jest to twój problem, ty masz sobie z tym poradzić. W Polsce bardzo trudno jest powiedzieć, że coś nie sprawia ci przyjemności, jeśli społeczeństwo uważa, że dostajesz coś za darmo i wręcz twoim obowiązkiem jest czerpać z tego radość. W takich sytuacjach nie otrzymujesz wsparcia, a uwagi, żebyś przestał marudzić albo poszedł do normalnej pracy.
Zanim przyszło jednak to obrzydzenie, to był uśmiech. Taką panią pamiętam. Choćby po tych pamiętnych mistrzostwach świata w Montrealu, gdzie była pani piąta.
2005 rok był mocnym wejściem w dorosłe pływanie. Patrząc na to dzisiaj, wiem, że wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Moje wyniki były na niesamowitej fali. Po każdym dotknięciu ściany i ujrzeniu wyniku, byłam zaskoczona, że tak to wszystko dobrze idzie. „O ja cię kręcę, znowu zrobiłam fajny wynik” – takie było moje podejście.
Wtedy mówiono o pani, że jest przyszłością nie tylko polskiego, ale może nawet światowego pływania. Miała pani wtedy zaledwie siedemnaście lat.
W Polsce panuje pewne przekonanie, które z czasem może stać się problematyczne i niejednokrotnie może przynieść więcej szkody aniżeli benefitu. Przy jednym dobrym wyniku kochamy kogoś gloryfikować, a przy jednym gorszym wrzucać do śmietnika. Do opinii dotyczących mojej gwieździstej przyszłości zawsze podchodziłam z dużym dystansem.
A do pani docierały takie opinie?
W moim odczuciu jest to dość złożone pytanie. Mogłabym powiedzieć, że skupiałam się jedynie na treningu, ale to byłoby niesamowite kłamstwo. Każdy ze sportowców odczuwa presję i chce sobie lub komuś innemu udowadniać, że się do czegoś nadaje. Że zasługuje na aplauz. Czułam wtedy presję bezpośrednią od kibiców czy trenerów, po taką mniej bezpośrednią od osób które są obok.
Potem były mistrzostwa Europy na krótkim basenie w Trieście i dwa złote medale. To zresztą był taki karnawał polskiego pływania. Byliśmy wtedy drudzy w tabeli medalowej.
To prawda. Przyznam się, że nawet niewiele pamiętam z tych startów. Start i medale w Trieście były jedną z większych niespodzianek w moim życiu. Piękne czasy.
Chyba szybko się nie powtórzą.
Tego nie wiem, jednak wydaje mi się, że istnieje mocna potrzeba wprowadzenia zmian w podejściu do zawodników, treningu, układaniu grup. Szkolenie zostało na takim poziomie jak za naszych czasów. To niesamowite marnotrawstwo talentów. Mimo to mam nadzieję, że przestaniemy patrzeć na zawodników jedynie przez pryzmat zawodników, a zaczniemy przez pryzmat osób. To może znacznie poprawić sytuację.
Wtedy w waszej kadrze było też to, czego nie ma obecnie, czyli doskonała atmosfera. Taki klimat jak wtedy już się chyba nie powtórzył.
Kadra była niesamowicie duża. Na zgrupowania jeździło nawet trzydzieści osób. W tej ekipie był niezwykły team spirit. To dużo dawało, jeśli chodziło o wyniki, czy nawet same treningi. Każdy zawodnik czuł, że ma kogoś za sobą i że ta osoba będzie go wspierać. Wydaje mi się, że to była nasza przewaga nad innymi. Pamiętam, że w Budapeszcie był wyścig medalowy, to była chyba sztafeta 4×200 metrów stylem dowolnym dziewczyn. Chwilę przed rozpoczęciem finału, zaczęło się potężne oberwanie chmury, wszyscy zaczęli uciekać. My jako drużyna zostaliśmy na trybunach, aby kibicować swojej ekipie. To idealnie odzwierciedlało to jaką drużyną byliśmy. Teraz jest bardziej podejście indywidualne, a ten duch drużyny jest jednak bardzo ważny.
Widać było, że jesteście po prostu kumplami. Pamiętam, gdy po mistrzostwach świata w Montrealu nagrywaliście żartobliwe podsumowanie dla TVP. Dzisiaj nie ma czegoś takiego.
(śmiech) Nagrywaliśmy też życzenia świąteczne w Trieście! Trochę było tych spontanicznych filmików! (śmiech) Poza ciężkimi treningami potrafiliśmy się też dobrze bawić. To, że męczyliśmy się na treningach nie znaczyło, że później nie mogliśmy iść na plażę, pograć w piłkę czy porzucać frisbee. Nie było takiego bardzo profesjonalnego, robotycznego, mechanicznego podejścia.
Bez wątpienia jednak, ten najważniejszy moment to były mistrzostwa Europy w Budapeszcie. Wywalczyła tam pani srebro i brąz. Po tym wydarzeniu zaczęto otwarcie mówić, że jest pani drugą siłą w kobiecym pływaniu.
Jeśli chodzi o odbiór tej imprezy to po powrocie do Polski było z tym różnie.
Dlaczego?
Byłam z tych medali bardzo szczęśliwa, to były moje pierwsze podia na długim basenie. Czułam się niesamowicie. Po powrocie do Polski zderzyłam się z opiniami w Internecie, że były one moją porażką. W rozmowach z przeróżnymi osobami spotykałam się z pytaniami czy nie czuję się rozczarowana. Jako młodsza osoba zderzyłam się wtedy po raz pierwszy z tym, że usłyszałam na swój temat negatywne opinie i to mimo zdobycia medalu! Nie spodziewałam się, że ktoś mi powie, że wywalczyłam tylko srebro albo tylko brąz. To mi uświadomiło, że kiedy jest się na złotej fali to każdy inny wynik będzie odbierany jako porażka. Bardzo mocno utkwiło mi to w głowie. Dzisiaj widzę, że takie podejście pozbawia poczucia radości z uprawiania sportu.
Sławomir Kuczko powiedział mi, że po mistrzostwach Europy poczuł, że jest świetny. Pani też miała takie myśli, że skoro jest dobrze, to po co się bardziej starać?
Nigdy w życiu! Wręcz przeciwnie! W tamtym okresie w stu procentach byłam pod linijkę, jeśli chodzi o to co powiedział trener. Nigdy nie miałam myśli, że zdobyłam medal, więc jestem najlepsza. Dla mnie był start, a z dotknięciem ściany temat był zamknięty, zaś po nim przychodził kolejny start albo praca. Nawet, gdy wygrywałam to nie wpadłam w euforię, bo wiedziałam, że zaraz znowu trzeba iść na trening. Wygrana stanowi ułamek sekundy z całych godzin pracy.
A trener Mirosław Drozd, do którego pani nawiązała, wymagał bardzo dużo.
Oj, zdecydowanie tak.
Nie jest tajemnicą, że między wami iskrzyło.
Od dawna powtarzam, że trener Drozd jest bardzo dobrym szkoleniowcem. Jeśli ma się określone predyspozycje fizyczne i się do niego trafi to sukces jest murowany. Na tamte czasy był dla mnie idealnym trenerem. Stworzyliśmy razem kombajn, który doskonale działał. Psychicznie bywało różnie, ale fizycznie dawałam radę.
Po tym Budapeszcie pani karierę zdominowały kontuzję.
Moje problemy z kolanem pojawiły się już w czasach juniorskich. Później, gdy zaczęły się mocniejsze treningi kontuzje zaczęły pojawiać się coraz częściej. Rok 2007 był rokiem straconym. Dostałam jednak ultimatum, że muszę płynąć sztafetę na mistrzostwach świata w Melbourne. Po skoku do wody kolano powiedziało „dziękuję, do widzenia” i tak moje starty się zakończyły.
Czytałem, że już wtedy zaczęła pojawiać się jakaś niechęć do sportu. Presja i perspektywa wykonywania minimów panią zaczęła przytłaczać?
Wykonanie minimum nie stanowiło problemu, bardziej wydaje mi się, że wymagania poboczne. Może nie tyle stłamszenie, co bardziej podejście – my mamy zdobywać wyniki, bo jak nie to znajdzie się ktoś inny. Chyba to było najbardziej przytłaczające i dobijające. Zwłaszcza że wtedy już zaczęły się wyjazdy w mniejszych gronach. Przez większość okresu przygotowawczego byliśmy w szóstkę z trenerem, Mateuszem Sawrymowiczem i Przemkiem Stańczykiem, lekarzem oraz rehabilitantem. To się też bardzo mocno odbiło na atmosferze. Na mnie chyba jednak najbardziej zadziałało zmęczenie materiału. Za każdym razem były takie same oczekiwania, nie szukano nowych rozwiązań. Byliśmy swego rodzaju maszynami do robienia wyników.
Przeszkadzało pani bycie takim trybikiem.
Hmm… Tak, chyba tak… Podczas przygotowań potrafiłam nie przychodzić na basen przez tydzień, bo nie chciałam widzieć trenera. Została jednak zapoczątkowana praca i jeśli powiedziało się a, to trzeba było przejść przez wszystkie litery alfabetu na z kończąc. Zdecydowałam, że zrobię to na własnych warunkach. Dalej trenowałam z Mirosławem Drozdem, ale zmieniłam podejście. Chciałam się bawić pływaniem. Miałam poczucie, że robię to wyłącznie dla siebie. Nie obchodziły mnie jakiekolwiek oczekiwania.
Jest pani odważna?
Nie wiem. Zależy co rozumiemy pod postacią odwagi.
Jak się pewnie pani domyśla, zadałem to pytanie nie bez przyczyny. Jako nastolatka powiedziała pani, że marzy o starcie na Igrzyskach, jednak zdaje sobie sprawę, że będzie to niesłychanie trudne. Ale po chwili dodała, że przecież do odważnych świat należy.
To przecież było wieki temu! (śmiech)
Nie takie znowu wieku!
Jeśli chodzi o moje podejście do życia to mogę nawet powiedzieć, że lata świetlne. Ale rozumiem o co wtedy chodziło. Odwagę rozumiałam wtedy jako takie oddanie treningom i gotowość do częstych wyjazdów. Stawianie na słupku podczas zawodów dużo wymaga od zawodnika. Może nie tyle już odwagi, co radzenia sobie z własnymi emocjami. Przez bardzo długi okres czasu towarzyszyło mi słynne powiedzenie „go hard or go home”.
W Pekinie nie było oczekiwanych medali, ale naprawdę bardzo dobry start. Był finał, były rekordy Polski. Nie trafiła pani pod medialny topór.
Pofarciło mi się. Igrzyska Olimpijskie były dla mnie cudownymi zawodami. To była pierwsza impreza podczas której doskonale się bawiłam. Z radości na start nawet tańczyłam. Chodziłam uśmiechnięta, bardzo radosna. Cieszyłam się, że tam pływam. Dlatego te zawody były najlepszymi, jakie mogłam doświadczyć. I nie chodzi tutaj o rangę, a o podejście i o odczuwanie startów.
A i wyniki były bardzo dobre.
Wydaje mi się, że to zawsze idzie w parze. Jeśli jest dobre wytrenowanie, właściwe podejście i są możliwości na realizację tego wszystkiego to wyniki po prostu są.
Zgadza się pani z opinią, że Igrzyska w Pekinie to był już definitywny koniec tego karnawału polskiego pływania? Wszystko się posypało.
Jak najbardziej. Pekin to już był taki ostatek. Ale nie ukrywajmy, że w tym czasie bardzo wiele zmieniło się w kadrze. Pojawiło się mnóstwo podziałów, a także nowe przekonania do treningów i tak dalej. To bardzo wiele zmieniło. Można było się o tym przekonać patrząc na nasze starty i wyniki.
Jak to się stało, że nagle w Polsce pojawiły się tak duże sukcesy pływackie i dlaczego równie szybko ta dyscyplina popadła w recesję? Wszystko się działo zaledwie na przełomie czterech – pięciu lat.
Zebrano bardzo dużo osób, poświęcono im uwagę oraz dano możliwości rozwoju. Nie można tego kwestionować. Mieliśmy masażystów, mieliśmy suplementację, potem mieliśmy psychologa. Trafiły się osoby, które miały predyspozycje, aby jak najlepiej to wykorzystać. Natomiast jeśli chodzi o rozpad… Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale my bardzo lubimy zachłystywać się sukcesem. Dopóki wszystko właściwie funkcjonowało, były wyniki i medale, robiliśmy progres i jeszcze siedzieliśmy cicho, to wszystko było okej. Jednak każdy zawodnik dojrzewa i zaczyna zauważać pewne rzeczy.
W pewnym momencie przestaliśmy być całkowicie podporządkowani. Niektóre kwestie zaczęły nam nie odpowiadać. Wtedy pojawiły się zgrzyty. To zachłyśnięcie się tym, że mamy światowe pływanie było tylko taką łatką. Bo skoro raz wygraliśmy to możemy wygrywać całe życie. Mieliśmy być najlepsi i koniec kropka. Nikogo nie interesowało jak to zrobić. Miało to być osiągnięte i tyle. To była chyba pierwsza cegła wyciągnięta z tej struktury. Gdy był gorszy sezon nie było wyciągania wniosków i szukania nowych opcji, ale było rozliczanie zawodników.
Pani powiedziała po Igrzyskach, że ma dość tej atmosfery.
Tak. Znowu zaczęła mnie dobijać kwestia podejścia do zawodników. Naszym zadaniem było siedzieć cicho i „robić” wyniki. Osobiście, miałam tego dosyć.
Po Pekinie znowu te demony wróciły, ponownie coś w pani pękło. To prawda, że gdy miała pani wejść na basen to wymiotowała i mdlała?
Po Igrzyskach miałam bardzo ostry stan nerwowy. Wchodziłam na basen i traciłam przytomność. Całkowity blok, żeby nie trenować. Dziś się śmieję, że najlepszym sposobem na zwrócenie czyjejś uwagi jest pozbawienie go kontroli nad swoim ciałem bądź odruchami. Wtedy nie ma jak tego zlekceważyć.
Kiedy zdecydowała pani zawiesić karierę?
Po Pekinie powiedziałam trenerowi Mirosławowi Drozdowi, że muszę odpocząć i może wrócę we wrześniu czy październiku.
Skłamała pani?
Tak, całkowicie świadomie. Już wtedy wiedziałam, że tego nie zrobię. Potrzebowałam czegoś totalnie innego, żeby odpocząć. Gdy człowiek wychodzi ze „sportowej bańki”, świat zewnętrzny jest bardzo duży, przerażający i ma wielkie zęby. Odnalezienie się w świecie bez sportu, bez codziennych treningów, rutyny i oczekiwań jest nawet cięższe niż bycie sportowcem.
Ta decyzja przyniosła ulgę?
Tak, ale chwilową. Odcięłam się kompletnie od dyscypliny. Nie chciałam mieć z nią nic wspólnego. Nawet przyjaźnie poszły na bok, bo cokolwiek związanego z pływaniem mnie paraliżowało. Myślę, że wtedy tamtą decyzję podjęłam bardziej pod wpływem emocji. Kasia nie chce i koniec.
Pierwsze miesiące bez pływania były takim totalnym resetem? Odreagowaniem wszystkiego?
Totalny reset był w pierwszych tygodniach. Potem pojawiły się pytania „co dalej?”.
Ten detoks był potrzebny?
Wszystko co działo się w moim życiu było potrzebne. Niczego bym nie zmieniła.
Kiedy znów poczuła pani głód pływania?
To była totalna abstrakcja. Mieszkałam wtedy w Warszawie. Jedna z sąsiadek zapytała, czy może nie chciałabym jej pomóc, ponieważ była po operacji i lekarz zalecił jej o zgrozo basen. Po długiej batalii i milionie ciastek, aby mnie przekonać, zgodziłam się. Pierwsze wejście do wody, po tak długiej przerwie było dziwne, jednak z każdym metrem przepłyniętym na naszym ogromnym piętnastometrowym basenie czułam, że sprawia mi to coraz większą i większą przyjemność. Wtedy doszłam do wniosku, że może trochę potrenuję.
Ale tak właściwie do czego ten powrót do wyczynowego pływania był pani potrzebny?
Myślę, że tylko po to, aby sobie udowodnić, że lepiej odpuścić. Pływanie sprawiało mi bardzo dużo przyjemności. Chciałam wrócić do tego dawnego życia, jeśli chodzi o wyniki. Ale dostałam baaaaaaardzo dobitną lekcję, że to tak nie będzie. Jestem za nią jednak bardzo wdzięczna. Dzięki temu zobaczyłam, że ta droga już nie jest dla mnie.
Mówiąc o tej dobitnej lekcji ma pani na myśli Rio de Janeiro?
Kolejny dość złożony temat. O tym, że jadę na Igrzyska dowiedziałam się cztery tygodnie przed ich rozpoczęciem. Tymczasem od jakiegoś czasu nie trenowałam. Byłam więc kompletnie nieprzygotowana do tej imprezy. Były prowadzone zabiegi aby wymienić moje miejsce na miejsce kogoś innego, jednak nie udało się. Jeśli mam być całkowicie szczera, to niesamowicie cieszę się, że ukończyłam dystans.
Później był już całkowity rozbrat.
To prawda, chociaż podjęłam tę decyzję już przed Igrzyskami.
Parę lat temu mówiła pani, że czuje się zawodniczką spełnioną. Podtrzymuje pani tę opinię?
Zdecydowanie tak. Niczego bym nie zmieniła w swojej karierze. Jeśli chodzi o wyniki to chyba nie mogłabym sobie wymarzyć więcej.
Na pewno? Wielu uważa, że stać było panią na więcej. Zresztą nie bez kozery całe wasze pokolenie nazywa się straconym.
Osobiście tak na to nie patrzę. Wypływaliśmy piękne wyniki. Nazywanie nas pokoleniem straconym jest tylko i wyłącznie kwintesencją niespełnionych oczekiwań innych. My – mam taką nadzieję – swoje oczekiwania spełniliśmy, jeśli ktoś nie brał tego pod uwagę, cóż mogę powiedzieć – jego strata (śmiech).
Pani wieloletni trener Mirosław Drozd, ocenił kiedyś, że pod kątem talentu mogła się równać z panią jedynie Otylia Jędrzejczak.
„Oti” na zawsze pozostanie mistrzynią olimpijską, najlepszą zawodniczką jaką dotąd widziała Polska. Nie mam podstaw, żeby do niej się porównywać. Kiedyś byłby to dla mnie na pewno cudowny komplement, jednak zawsze mówiłam, że jestem Kasią i tyle.
Powiedziała mi pani dzisiaj, że od 2005 roku minęły w pani życiu lata świetlne. Jaka jest dzisiaj Katarzyna Baranowska?
To była bardzo długa i wyboista droga. Mam zupełnie inne postrzeganie świata i zupełnie inny stosunek do życia. Mam też inne wartości. Zdecydowanie bardziej rozumiem siebie.
Co kryje się pod słowami zupełnie inny stosunek do życia?
Obecnie żyję, a nie egzystuję. Mam niesamowity związek, za który jestem wdzięczna i mogę mieszkać w cudownym miejscu, który nazywam domem. Bardziej biorę życie takim jakie jest. Rozumiem też dlaczego pewne rzeczy się dzieją. Nie mam już w sobie takiej zadaniowości, rywalizacji i potrzeby spełniania cudzych oczekiwań. To wszystko zostało daleko w tyle. Teraz żyję i cieszę się życiem!
A pojawiają się myśli, czemu wcześniej na to nie wpadałam?
Zdecydowanie nie! Moja filozofia przyjmuje prostą zasadę. To znaczy, że to gdzie jestem jest spowodowane tym gdzie byłam. Gdyby nie te wszystkie przyjemne i nieprzyjemne doświadczenia byłabym w zupełnie innym miejscu.
Jak stworzyć taką życiową harmonię i żyć w zgodzie z samym sobą?
Każdy ma swoją definicję życia. Przez te lata nauczyłam się, że trzeba po prostu zrozumieć i słuchać siebie, pozwolić sobie na dostrzeżenie każdej części nas samych, nawet jeśli to czasem niewygodne i wiąże się ze zmianami. Najczęściej funkcjonujemy według swoich przekonań bądź tego kim uważamy, że powinniśmy być. Problem tylko polega na tym, że w tym wszystkim jest niewiele nas samych.
Katarzyna Baranowska. Była pływaczka. Srebrna i brązowa medalistka z mistrzostw Europy w Budapeszcie w 2006 roku. Trzykrotna mistrzyni Europy na krótkim basenie. Olimpijka z Pekinu i Rio de Janeiro. Piąta zawodniczka mistrzostw świata w Montrealu w 2005 roku.