Przemysław Paszowski: Gdy zorientowaliście się, że prowadzicie po pierwszym ślizgu to co pomyśleliście?
Jakub Kowalewski: Nie spodziewaliśmy się tego. Z pewnością w głowach pojawiło się milion pozytywnych myśli. Ten stan nie trwał jednak długo. Już po chwili wiedzieliśmy, że trzeba dalej robić swoje.
Ta wiadomość was nie zagotowała?
Do drugiego ślizgu podeszliśmy w pełni skoncentrowani. Chcieliśmy wykonać naszą pracę w stu procentach. Na ostatnie minuty przed startem raczej w ogóle nie myśleliśmy nad tym, że prowadzimy.
Musieliście jednak zdawać sobie sprawę, że przy tak niewielkich różnicach najmniejszy błąd będzie słono kosztował.
Raczej nie kalkulujemy i nie patrzymy na to co może się stać. Żaden z nas nie analizował ile mamy przewagi i na ile możemy „napsuć”, aby i tak wygrać tego dnia.
Drugi ślizg zaczęliście świetnie, ale potem było już gorzej. Co się stało?
Łącznie z zawodami mieliśmy dziewięć ślizgów i na wszystkie z nich wyjechaliśmy dwa razy z wirażu numer „dziewięć” przyzwoicie. Przy reszcie były podobne problemy, jak podczas drugiego ślizgu w zawodach. Także cały tydzień był tam kłopot.
Gdy dojechaliście do mety to była złość czy raczej rozczarowanie?
Cóż, chyba wszystkie emocje naraz. Niecodziennie jest szansa na to, aby walczyć o podium Pucharu Świata. Gdyby to był jeden jedyny błąd popełniony przez cały tydzień, to z pewnością byłaby ogromna złość. Jednak niestety w tym tygodniu wiraż numer „dziewięć” nas pokonał.
Gdzie by nie wejść, wszędzie ten sam komentarz – „zmarnowana życiowa szansa”. Czy wy też postrzegacie zawody w Igls w ten sposób?
To jest sport. Pod uwagę bierze się wynik końcowy, a nie rezultat po pierwszym ślizgu. Cieszymy się jednak, że powstała taka sytuacja. Wierzymy, że jeszcze kiedyś się powtórzy.
Powiedzieliście, że jest światełko w tunelu do ścigania się o czołowe lokaty. Czego więc oczekujecie po dalszej części sezonu?
Chcielibyśmy oddawać dwa równe i dobre ślizgi w zawodach, A to powinno przynieść nam sporo radości.