Najbardziej udane dla polskiego sportu były Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Soczi. I to właśnie tę imprezę z największym rozrzewnieniem wspominają polscy kibice. Więcej magii było jednak cztery lata wcześniej w Vancouver.
Przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich w Vancouver stwierdziłem, że będą to wspaniałe Igrzyska. Wszyscy mieliśmy bowiem w pamięci jak wspaniałą, radosną imprezę Kanadyjczycy zorganizowali blisko ćwierć wieku wcześniej w Calgary. Nie pomyliłem się, bo w Kraju Klonowego Liścia zaprezentowano światu piękną olimpijską opowieść, w której ważną rolę odegrali też polscy sportowcy.
Po dziesięciu latach z wielkim sentymentem wracam do tamtych wydarzeń. I tylko przerażenie ogarnia człowieka, że minęło już dziesięć lat. Wobec historii to kropla w bezkresnej nieskończoności. Wobec ludzkiego życia wręcz przeciwnie. Czas szybko pędzi, ale wspomnienia pozostają żywe.
>> WOJNA POLSKO-NORWESKA
Tym najżywszym musi być złoty medal Justyny Kowalczyk na 30 kilometrów stylem klasycznym. Polka wyrwała to złoto na ostatnich metrach Norweżce Marit Bjoergen. To było spektakularne i heroiczne zwycięstwo. Triumf, który przeszedł annałów polskiego sportu nie tylko ze względu na jego rangę, ale też kontekst. O nim dziś się nie pamięta, a to przecież on sprawił, że ten bieg zyskał taką epickość.
Gdyby balony oczekiwań miały formę materialną, to balon oczekiwań polskich kibiców wobec Justyny sprawiłby, że w Whistler Olympic Park panowałaby notoryczna ciemność. Wszyscy oczekiwali od niej wielkich triumfów takich jak te odniesione rok wcześniej w Libercu czy w Pucharze Świata. Nasza zawodniczka dźwigała na sobie olbrzymi ciężar, który niejednego sportowca zwaliłby z nóg. Ona jednak potrafiła go dzielnie nosić.
A nie było łatwo, bo gdy w pierwszym starcie zajęła piąte miejscu w biegu na 10 kilometrów łyżwą w kraju rozległ się dźwięk zawodu. I na nic zdały się tłumaczenia, że medalu w tej konkurencji nie należało się spodziewać. Ten jęk zawodu pojawiał się też, gdy Justyna Kowalczyk sięgała po srebrny i brązowy medal. Trudno w to uwierzyć, ale tak było naprawdę! Tak wielkie nadzieje wiązano z dziewczyną z Kasiny Wielkiej.
To wszystko rodziło frustracje kibiców czy mediów. Niektórzy dziennikarze zaczęli nawet sugerować, że między Justyną, a jej trenerem Aleksandrem Wierietielnym jest jakiś konflikt. Była to oczywiście bzdura wynikająca z nadinterpretacji bądź niedomówień. Ale to napięcie było też wyczuwalne w obozie naszej zawodniczki. Gorącą atmosferę nakręciły też ostre wypowiedzi Justyny Kowalczyk na temat astmatyków, w tym Marit Bjoergen.
To wszystko połączone do kupy sprawiło, że bieg na 30 kilometrów klasykiem zapowiadany był jako wojna polsko-norweska. I właściwie tak też ta rywalizacja wyglądała cały czas na trasie. Doskonale obrazują to ostatnie metry, pięknie ubrane w słowa przez Marka Jóźwika i profesora Szymona Krasickiego. Parafrazując tego pierwszego, Justyna wyrwała to złoto z płuc Norweżki.
>> ADAM W LOCIE PO CHWAŁĘ
Drugim bohaterem naszej ekipy był Adam Małysz. On też dźwigał na sobie presję milionów, ale miała ona już inny charakter. Gdy „Orzeł z Wisły”, będąc u szczytu formy, jechał na Igrzyska do Park City jego obowiązkiem było wywalczenie złotego medalu. W Kanadzie tak nie było.
Wynikało to między innymi z tego, że Adam w sezonie olimpijskim ani razu nie wygrał, a na podium stał tylko dwa razy. Trudno było więc oczekiwać od niego wielkich triumfów podczas Igrzysk. Do tego w Pucharze Świata błyszczeli Gregor Schlierenzauer i Simon Ammann. To oni mieli w pierwszej kolejności bić się o złoto. Małysz miał im w tym co najwyżej przeszkodzić.
Konkurs na normalnej skoczni rozgrywano już pierwszego dnia Igrzysk. Adam Małysz skakał fenomenalnie, ale Simon Ammann był bezkonkurencyjny. Szybko okazało się zresztą, że Szwajcar podczas Igrzysk korzystał z nowych wiązań, które miały mu pomóc w osiąganiu dalszych odległości.
Przed konkursem na dużej skoczni Simon Ammann został zatrzymany przez kanadyjską drogówkę za przekroczenie prędkości. Reporter TVP Sport Bartosz Heller skomentował to treściwie: „kanadyjska policja dała jasny sygnał, że Simona Ammanna można jednak zatrzymać”. Szwajcar był jednak poza zasięgiem rywali. Wygrał w wielkim stylu przechodząc do historii sportu. Adam Małysz w równie piękny sposób sięgnął natomiast po srebro.
I znów można odwołać się do Park City i 2002 roku. Wtedy większość odebrało brąz i srebro jako porażkę. W Whistler Olympic Park wszyscy oceniali podwójne wicemistrzostwo olimpijskie jako wielki sukces.
W konkursie drużynowym Polacy zajęli szóste miejsce. Poza Małyszem w drużynie byli jeszcze Łukasz Rutkowski, Stefan Hula i Kamil Stoch. Jeden z reporterów TVP Sport stwierdził, że ten wynik dowodzi, że po Małyszu czeka nas posucha. Nie docenił Stocha. Nie przypuszczał też, że ten sam Hula osiem lat później otrze się o medal w Pjongczangu.
>> MEDAL – NIESPODZIANKA
Przed Igrzyskami Olimpijskimi jako polskich kandydatów do medalu wskazywano głównie Justynę Kowalczyk, Adama Małysza i Tomasza Sikorę. Poza tą żelazną trójką faworytów wymieniano też Paulinę Ligocką i sztafetę biathlonową. O panczenistkach nie mówiono wcale, chyba że w tonie szyderczym.
Tak zresztą było niemal do końca. Ćwierćfinałowym zwycięstwem z Rosją nikt się nie przejął. Porażkę z Japonią przyjęto jako potwierdzenie tego, że Polki w półfinale znalazły się przypadkiem. Tymczasem wyścig o brązowy medal sprawił, że Katarzyna Bachleda-Curuś, Katarzyna Wójcicka i Luiza Złotkowska poruszyły serca milionów. Polki po pasjonującej walce pokonały Amerykanki i stanęły na najniższym stopniu podium.
Medal naszej drużyny pozostał w cieniu złota Justyny Kowalczyk. Z perspektywy czasu nie ulega jednak wątpliwości, że tamten brąz sprawił, że nasze panczeny wróciły na salony. Sukces w Vancouver spowodował też, że ta zaniedbana dyscyplina zaczęła odbudowywać swoją pozycję w kraju. Jaki to dało efekt widzieliśmy cztery lata później w Soczi.
>> SŁODKO-GORZKO
Igrzyska Olimpijskie w Vancouver nie wszystkim polskim sportowcom poszły jednak tak dobrze. Bez medalu z Kanady wrócił Tomasz Sikora. Prasa pisała wtedy o „dopiero 11. miejscu” czy „siódmej pozycji zamiast medalu”. Przyjmowano te lokaty z rozczarowaniem, choć dopiero po latach można stwierdzić, jak wartościowe były to wyniki.
W biegu indywidualnym świetnie spisały się wówczas panie. Weronika Nowakowska była piąta, a Agnieszka Cyl siódma. Do medalu brakło im sporo, ale te wyniki – słusznie zresztą – przyjęto w kraju jako wielki sukces. Zrodziło to jednak gigantyczne oczekiwania w sztafecie. Zwłaszcza że zdawano sobie sprawę z tego, że nasza drużyna już nie raz potrafiła bić się o wysokie lokaty.
W sztafecie poszło jednak bardzo źle. Polki zajęły dopiero 11. miejsce, a na ich głowy wylało się mnóstwo hejtu (wtedy jeszcze to słowo nie było w obiegu). Najbardziej oberwało się Magdalenie Gwizdoń, która pudłowała najczęściej. W ten sposób do Polek przylgnęła łatka zawodniczek nie wytrzymujących presji. Kibiców w tym przekonaniu utwierdziły zresztą też kolejne Igrzyska.
Ze znacznie większą krytyką musieli mierzyć się inni. Prezes PKOl-u nie szczędził gorzkich słów choćby wobec klanu Ligockich. 29. miejsce Pauliny, bądź co bądź brązowej medalistki mistrzostw świata, spotkało się niemalże z publicznym potępieniem. Pewnie byłoby jeszcze ostrzej, gdyby nie fakt, że snowboard rozgrywany był w nocy, więc nie śledziło go zbyt wielu kibiców w Polsce.
Kozłem ofiarnym w naszej ekipie stała się jednak nie Paulina Ligocka, a Anna Jurkiewicz. Poszło o to, że nasza solistka uśmiechała się po zakończeniu swojego słabego występu. Taka reakcja nie spodobała się nad Wisłą, zwłaszcza że łyżwiarka ostatecznie była ostatnia. To właśnie na nią spadła największa krytyka i to ją podawano za klasyczny przykład olimpijskiej turystyki. I choć występ Jurkiewicz był naprawdę słaby, to wydaje się, że głoszone na jej temat opinie były mocno krzywdzące.
Na tym tle wyróżniła się Ewelina Staszulonek, choć o jej poczynaniach mało kto mówił. Nasza saneczkarka w Kanadzie wypadła znakomicie, zajmując ósme miejsce. Niektórzy wróżyli przed nią medalową przyszłość, ale ta się nie ziściła, bo Polka postanowiła zakończyć karierę. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że była to jedna z najdotkliwszych strat w naszym sporcie zimowym w drugiej dekadzie XXI wieku.
>> HOKEJOWA GORĄCZKA
Gdy Polska żyła głównie wydarzeniami na skoczniach bądź trasach biegowych, Kanada skupiła niemal całą swoją uwagę na turniej hokejowy. Dominowało tam nawet przekonanie, że Igrzyska Olimpijskie w Vancouver będą udane tylko wtedy, gdy hokeiści zdobędą złoto. Nie zmieniłoby tego nawet zdobycie kilkudziesięciu medali w innych dyscyplinach. Triumf hokeistów to była absolutna podstawa.
Podczas meczów ekipy Klonowego Liścia ulice wymierały. Kanada wręcz oddychała hokejem. Coś jak Polska podczas pamiętnego Euro 2016. Kanadyjscy hokeiści natomiast nie zachwycali w fazie grupowej. Rozgromili co prawda Norwegów, ale męczyli się ze Szwajcarami, a w niezwykle prestiżowym pojedynku ulegli Amerykanom.
To była jednak tylko burzliwa uwertura do wielkiego hokejowej arii. W fazie pucharowej Kanadyjczycy najpierw pokonali 8:2 Niemców, a potem aż 7:3 Rosjan. Rosyjska prasa pisała o wstydzie i upokorzeniu. Kanadyjczycy na trybunach głośno skandowali natomiast „Luuuu” na cześć bramkarza Roberto Luongo. Z tymi okrzykami wiążę się zresztą zabawna historia. Ci, którzy oglądali turniej na pewno pamiętają jak w przypływie emocji Mariusz Czerkawski pouczał Dariusza Szpakowskiego jak długo należy krzyczeć „Luuuu”.
W półfinale Kanadyjczycy z Sidney’em Crosbym w składzie pokonali 3:2 Słowaków i weszli do wielkiego finału. Tam czekał ich rewanż za fazę grupową, bo ich rywalami byli Amerykanie. To było spotkanie dwóch wielkich hokejowych potęg. Dwóch świetnie grających drużyn. Dwóch ekip złożonych z plejady gwiazd. W internecie Barack Obama założył się nawet z premierem Kanady Stephenem Harperem, że to Amerykanie wygrają. Stawką była skrzynka piwa.
To miał być wielki mecz i taki też był. Mało który finał hokejowy mógł się pochwalić równie wielką dramaturgią co ten. Kanadyjczycy prowadzili 2:0, a pozwolili rywalom wyrównać. Co więcej gol Zacha Parise padł 25 sekund przed końcem meczu. Kanada była w szoku, bo wydawało się, że Amerykanie w dogrywce pójdą za ciosem. W ósmej minucie dogrywki Sidney Crosby uszczęśliwił jednak wszystkich Kanadyjczyków. Lider kadry przymierzył i pokonał fantastycznego Ryana Millera. Dzięki temu Igrzyska można było uznać za sukces.
W Polsce hokej nie był niestety oglądany zbyt namiętnie. Mecze odbywały się zwykle w nocy i nad ranem. Widzowie mogli je śledzić zatem głównie w kanałach kodowanych, bo na antenie otwartej hokej nie miał szans w starciu z „Kawą czy herbatą”. Genialny finał mógł obejrzeć już na szczęście każdy. Trzeba też Telewizji Polskiej oddać jedno. Podjęła znakomitą decyzję kontraktując Mariusza Czerkawskiego. Były gracz NHL nie tylko doskonale odnalazł się za mikrofonem, ale dzięki swoim szerokim kontaktom zapewniał też widzom unikatowe materiały.
>> ISKRY NA LODZIE
Być może zdziwi kibiców w Polsce fakt, że ogromne emocje podczas tych Igrzysk wzbudzało… łyżwiarstwo figurowe. Nastroje były gorące do tego stopnia, że sędziów publicznie ganił premier Rosji Władimir Putin. Poszło o wyniki solistów.
Po programie krótkim prowadził Jewgienij Pluszczenko. Rosjanin miał jednak niewielką przewagę nad drugim Amerykaninem Evanem Lysackiem. W programie dowolnym emocje sięgnęły zenitu. Pluszczenko był pewny, że wygrał i podnosił nawet ręce w geście triumfu. Tymczasem sędziowie nieznacznie wyżej ocenili przejazd Amerykanina i to on o włos został mistrzem olimpijskim.
Jewgienij Pluszczenko nie mógł pogodzić się z tym wynikiem. Podczas ceremonii dekoracji ostentacyjnie wskoczył nawet na najwyższy stopień podium, chcąc zademonstrować, że nie zgadza się z rezultatami. Oburzona była też Rosja. Władimir Putin krytykował system oceniania, a w telegramie do łyżwiarza napisał, że jego srebro jest warte złota. W studiu rosyjskiej telewizji Pluszczenko otrzymał natomiast… platynowy medal.
Wielkich emocji dostarczyły też konkurs solistek, przez niektórych uznany nawet najlepszym w historii. To był przede wszystkim pojedynek Yu-na Kim i Mao Asady. W programie krótkim Koreanka pobiła rekord świata, porywająco odgrywając rolę dziewczyny Bonda. W przejeździe dowolnym Yu-na Kim nie była już drapieżna, lecz subtelna. Mimo to znów popisała się fenomenalnym show i znów pobiła rekord świata. Wygrała w kapitalnym stylu, stając się jedną z najpopularniejszych osób w Korei Południowej. Mimo upływu lat sympatia do „Królowej” nie słabnie, o czym świadczy fakt, że łyżwiarka dostąpiła zaszczytu zapalenia znicza olimpijskiego w 2018 roku.
Serca kibiców poruszyła jeszcze jedna łyżwiarka. Była to Joannie Rochette. Kanadyjka swoje programy jechała ze łzami w oczach, bo przed zawodami zmarła jej mama. W jej pokazach widać było emocje, które nią targają. To dla wszystkich było absolutnie wzruszające przeżycie. Rochette na Igrzyskach wywalczyła brązowy medal. Zadedykowała go właśnie mamie. Kanada zakochała się też w młodziutkich Tessie Virtue i Scotcie Moirze, którzy wygrali rywalizację w tańcach.
>> BOHATEROWIE IGRZYSK
Igrzyska Olimpijskie w Vancouver miały wiele gwiazd. Jedną z nich był amerykański snowboardzista Shaun White. „Latający pomidor” jak go nazywano, po raz drugi z rzędu został mistrzem olimpijskim w half-pipe. Zrobił to zresztą w wielkim stylu, bijąc swój własny rekord. Jego luz i łatwość zwyciężania zapewniła mu za oceanem status sportowca kultowego. On sam za brylowanie na salonach zapłacił jednak wysoką cenę. W Soczi nie stanął bowiem na podium. Ta gorzka pigułka sprawiła jednak, że w Pjongczangu znów wrócił na szczyt.
W biegach narciarskich emocjonowano się nie tylko pojedynkiem Marit Bjoergen – Justyna Kowalczyk. Prawdziwym symbolem heroizmu stała się na przykład Petra Majdić, która z pękniętymi żebrami i przebitym płucem, zdołała wywalczyć brąz w sprincie. Dla Słowenki było to ukoronowanie kariery, ponieważ był to jej ostatni olimpijski występ.
U panów ogromne emocje wywołał maraton na 50 kilometrów. Mimo morderczego dystansu o miejscach na podium decydował finisz. Na nim najlepszy był Peter Northug, który na ostatnich metrach wyprzedził wykończonego Axela Teichamann. Ten sukces osłodził Norwegom Igrzyska. Wcześniej popisy swoich zawodników oceniali raczej chłodno, bo ci nie zdominowali rywalizacji tak jak oczekiwano. Poza maratonem, Norwegowie byli jeszcze najlepsi w sprincie drużynowym. Przegrali nawet prestiżową sztafetę ze Szwedami.
W narciarstwie alpejskim błyszczały gwiazdy Lindsey Vonn, Marii Riesch, Bode Millera czy Aksela Lund Svindala. Tradycyjnie nie zabrakło jednak niespodzianek. Taką był na przykład triumf Giulianiego Razolli w slalomie, wspieranego przez samego Alberto Tombę. Mało kto liczył też na to, że Szwajcar Didier Defago wygra w zjeździe.
Niemiecką bohaterką została biathlonistka Magdalena Neuner. Piękna Magda w Whistler Olympic Park sięgnęła po dwa złote medale. Dziesiąty i jedenasty medal olimpijski zdobył z kolei wielki Norweg Ole Einar Bjoerndalen. Niespodziankami był triumf w sprincie Vincenta Jay czy Bjoerna Ferry’ego w biegu pościgowym. A kto dziś pamięta o brązie chorwackiego biathlonisty Jakova Faka?
Czesi też mieli swoją gwiazdę. Była nią Martina Sablikova. Panczenistka w świetnym stylu triumfowała na 3000 i 5000 metrów. W łyżwiarstwie szybkim doszło zresztą dość nietypowej sytuacji, ponieważ Holendrzy przegrali z Koreańczykami klasyfikację medalową. Przyczyniła się do tego jednak dyskwalifikacja Svena Kramera, który wygrał na 10000 metrów, ale jak się później okazało przekroczył tor jazdy. Na pocieszenie zostało mu złoto na dystansie o połowę krótszym.
>> KANADA I JEJ WIZJA ŚWIATA
Nie byłoby jednak magii, gdyby nie Kanadyjczycy i ich wrażliwość świata. Udowodnili to tworząc, jedną z najpiękniejszych ceremonii otwarcia w historii. Była to zresztą pierwsza uroczystość, która odbyła się w hali. Jej reżyserem był David Atkins, który dziesięć lat wcześniej wykreował poruszającą opowieść o człowieczeństwie w Sydney.
Przed rozpoczęciem ceremonii otwarcia było sporo pytań, jak ma przebiegać to wydarzenie. W końcu kilka godzin przed uroczystością na torze zginął saneczkarz Nodar Kumaritaszwili. Kanadyjczycy wybrnęli jednak z tego dylematu najpiękniej jak potrafili, dedykując ceremonię właśnie Gruzinowi. „Nieśmy na naszych barkach jego olimpijskie marzenie” – mówił szef komitetu organizacyjnego.
Kanadyjczycy wyrzekli się gigantomanii, która towarzyszyła ceremonii otwarcia Igrzysk w Pekinie. Nie było też prób pokazywania światu potęgi Kanady, tak jak to przed laty czynili na przykład Amerykanie. Zamiast tego Kraj Klonowego Liścia zaprezentował światu spójną i poruszającą historię o naturze, życiowej harmonii czy marzeniach. Trudno zapomnieć etiudę „Co niesie wiatr” podczas której nastoletni chłopiec latał nad łanami zbóż do piosenki Joni Mitchell. Była to piękna metafora młodzieńczych pragnień i nadziei.
Pięknie było też, gdy w hali rozbrzmiało „Hallelujah” w wykonaniu Kate Lang. Kanadyjczycy wysłali w ten sposób światu przesłanie pokoju. Wysłali nawet w tym celu gołębie, które widowiskowo „fruwały” nad kopułą obiektu.
Mniej spektakularnie było podczas zapalenia znicza olimpijskiego. Organizatorzy zaliczyli wtedy sporą wpadkę, ponieważ z ziemi nie wysunął się jeden z totemów. Znicz (ten zlokalizowany w hali) zapalili koszykarz Steve Nash, legendarny hokeista Wayne Gretzky, a także alpejka Nancy Greene. Catriona Le May Doan została na lodzie. Kanadyjczycy jednak i z tego potrafili wybrnąć z wielką klasą, a przy okazji uśmiechem. Podczas ceremonii zamknięcia klaun „wyciągnął” zagubiony totem, a wtedy panczenistka Catriona Le May Doan mogła zwieńczyć dzieło.
Gdy kończyły się Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Vancouver można było czuć smutek, że to już koniec. Kanadyjczycy zorganizowali imprezę pozbawioną przepychu i gigantomanii. A przy tym taką, która w najważniejszym punkcie sytuowała sportowców. Dla Polaków były to natomiast jedne z najpiękniejszych Igrzysk w wymiarze sportowym. „Ile zdobędziemy medali w Vancouver” – zapytano mnie w styczniu 2010 roku. „Sześć” – odpowiedziałem wywołując śmiech. Nie myliłem się. Dzięki temu Igrzyska Olimpijskie w Vancouver na zawsze przeszły do historii polskiego sportu.
Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.