Przemysław Paszowski: Gdy się umawialiśmy na tę rozmowę powiedziała mi pani, że sport był kiedyś romantyczniejszy. Erwina Ryś-Ferens: To chyba wynikało z tego, że to był czas głębokiej komuny. Mam wrażenie, że wtedy ludzie trenowali bardziej dla zabawy. To była taka odskocznia dla tej szarej rzeczywistości. Sport to była jedyna rozrywka dla młodzieży. Podobnie było ze mną. Mnie cieszył ruch, kontakt z ludźmi. Bardzo to kochałam. I pierwsze wielkie sukcesy juniorskie odniosłam właśnie bawiąc się tym sportem.
Relacje międzyludzkie też były inne?
To jest inny świat. Kiedyś po każdych większych zawodach odbywał się wystawny bankiet z oficjelami. Były pięknie przystrojone stoły i świetna muzyka. Po takiej imprezie nikt się nie rozchodził. Spotkaliśmy się razem. Mimo podziału na blok wschodni i zachodni to my nie czuliśmy między sobą żadnych różnic. Ktoś grał na gitarze, ktoś wymieniał kawior za jeansy… Coś się działo oprócz tych zawodów.
Teraz już nie ma takiej atmosfery?
Moje koleżanki, które zostały w łyżwiarstwie, wielokrotnie mi mówiły, że takie bankiety czy spotkania to już historia. Teraz jest tak wielki profesjonalizm, że zawodnik jest niczym koń wyścigowy. Tyle tylko, że zamiast klapek na oczach ma słuchawki na uszach. Nie ma tej zabawy, tego luzu. Każdy zawodnik chodzi swoimi drogami. Pilnuje tylko żeby jak najlepiej wystartować.
Przeszkadza pani, że sport stał się produktem medialnym?
Mnie to kompletnie nie odpowiada. Ze względu na to cieszę się, że nie urodziłam się później.
Z drugiej strony dzięki temu sport stał się też popularny w skali globalnej.
No i co? Zawodnik teraz jest robotem. Ma dwadzieścia lat wyrwane z życiorysu. Cały rok nie ma go w domu. Owszem, teraz jest sponsoring. Dzięki temu faktycznie ci najwięksi mogą skorzystać i coś zarobić. Ale sława proszę pana to jest bardzo krótka chwila. Jesteś to jesteś, a jak cię nie ma to do widzenia. To są ulotne momenty, a ile się po drodze traci…
Te ostatnie trzydzieści – czterdzieści lat w łyżwiarstwie szybkim to pani zdaniem ewolucja czy rewolucja?
Wszystko się zmieniło. Sprzęt przeszedł rewolucję. Dzisiejsze kostiumy, a tamte to jest przepaść. Poza tym doszły też specjalistyczne badania. Teraz można wszystko wymierzyć, obliczyć. Wszystko jest tylko kwestią tego ile się ma pieniędzy. Jeździło się też na odkrytym torze. Teraz to już jest raczej relikt. Poza tym dzięki Internetowi jest niesamowita komunikacja. Wchodzisz i wiesz wszystko. Kiedyś nawet gratulacje przychodziły telegramem.
Ale też zaplecze się zmieniło.
Dokładnie. Nawet medycyna poszła do przodu. My wtedy nie mieliśmy nic. Nawet lekarz nie jeździł z nami na zawody. Już nie mówię o psychoterapii. Kiedyś na zarządzie PKOl-u powiedziałam, że zawodnikom potrzebny jest psycholog. Wie pan co mi odpowiedzieli? Że jestem chora psychicznie. Na Zachodzie to było już wtedy na porządku dziennym. U nas dopiero teraz zaczęto rozumieć, że bez treningu mentalnego nie da się osiągnąć sukcesów w sporcie. Ale w czasach komuny nie można było mówić o psychice zawodnika. Trzeba było tylko wykonywać swoją robotę i nie gadać.
Włodzimierz Szaranowicz powiedział kiedyś, że sport w nim gaśnie. W tym znaczeniu, że już go tak nie ekscytuje, nie pasjonuje. Przeczytałem kilka wywiadów z panią i mam wrażenie, że u pani jest podobnie.
Ma pan rację. Ze mną jest dokładnie tak samo. Po prostu nie można być w życiu zafiksowanym na punkcie jednej dziedziny. Idzie się wtedy jedną drogą, a świat jest szeroki. Kocham sport, ale z perspektywy lat widzę, że to było za dużo wyrzeczeń.
To znaczy?
To wszystko było za ciężkie. Nasze treningi to była katorga. A ja chciałam być we wszystkim perfekcyjna. Myślę teraz, że to było bez sensu. Sport jest fajny, gdy cię nic nie boli. Ale w momencie gdy nogi odmawiają ci posłuszeństwa to już nie jest przyjemnie. Poza tym… Ile można robić to samo?
Czyli jednym słowem nie tęskni pani?
Absolutnie nie! A wręcz odwrotnie! Gdy widzę teraz jakieś zawody to myślę sobie: „Boże jak oni się męczą”. Tego może nie widać na lodzie, ale łyżwiarstwo to jest jedna z najcięższych dyscyplin.
Parę lat temu ukazał się artykuł pod tytułem: „Erwina Ryś-Ferens – mistrzyni bez olimpijskiego medalu”. Chyba trudno o lepszą puentę pani kariery.
To prawda. Jestem spełniona, ale brak tego medalu jest bolesny. Tyle lat w czołówce i nigdy go nie zdobyłam…
Nie męczą panią te ciągłe pytania czemu się nie udało?
Chyba nie. Zwłaszcza że ja mam na każde Igrzyska wytłumaczenie. I to jeszcze bardzo racjonalne, a nie jakieś wymyślone. Mogę to wszystko opowiedzieć.
Proszę bardzo.
Przed Igrzyskami w Innsbrucku byłam w świetnej formie. Na obozie w górach miałam znakomite wyniki. Jeszcze na tydzień przed Igrzyskami wygrywałam zawody kontrolne.
I za szybko zeszliście z gór…
Otóż to! Jakiś mądry działacz zdecydował, że jedziemy już do wioski olimpijskiej. Widocznie spieszyło mu się do darmowego jedzenia. Ale przez jego postawę mój szczyt formy się rozpłynął. Szwedki, które ze mną przegrywały, na Igrzyskach mnie z łatwością pokonywały. Cztery lata później pojechaliśmy do Lake Placid.
A tu z kolei zrobiła swoje aklimatyzacja.
Zdecydowanie tak! A wie pan gdzie mieszkaliśmy?
W więzieniach.
Dokładnie. Poza tym ta przygnębiająca atmosfera. Żołnierze z karabinami. Czułam się faktycznie jak w więzieniu. Siedziałam tam sama przez dwa tygodnie i myślałam o tych zawodach. Nawet nie miałam do kogo buzi otworzyć. I po jaką cholerę to wszystko? Przyjechałabym i wystartowała. Po co było tyle czasu siedzieć w wiosce?
Dzisiaj wszystko dopasowuje się pod potrzeby konkretnego sportowca. Wtedy nie liczyła się jednostka tylko odgórne założenia.
Ma pan rację. To było straszne. I nie można było nikomu tego przetłumaczyć. Ja wielokrotnie mówiłam, że tak nie powinno być. To działacze zarzucali mi niesubordynację i karali mnie zabraniem tak zwanego kadrowego. Nie było mowy o jakiejkolwiek indywidualności.
To jest wytłumaczenie braku medalu w Lake Placid?
Nie tylko. Do dzisiaj pamiętam wyścig na 1000 metrów. Byłam w bardzo dobrej formie. Ale nikt nie doradził, żeby się cieplej ubrać. A mróz był solidny. W dodatku sędziowie wstrzymywali mój start. Jak mogłam walczyć taka zmarznięta? Byłam taka zła, że powiedziałam nawet, że nie chcę już więcej startować.
Ale wystartowała pani…
Na totalnym luzie pojechałam 3000 metrów i co? Zajęłam piąte miejsce. A może gdyby mi nie powiedzieli, że jadę na medal to byłabym na tym podium. Mentalność wtedy zawiodła.
W Sarajewie Erwina Ryś-Ferens nie zdobyła medalu przez mentalność?
Wtedy plany pokrzyżowała mi pogoda i działacze.
Dlaczego działacze?
Ktoś nie pomyślał, że muszę startować wcześniej, żeby na Igrzyskach jechać w pierwszej grupie. W rezultacie niestety startowałam na końcu. Najlepsze zawodniczki jechały w świetnych warunkach. Słońce, dobry lód… Podczas mojego startu walił śnieg. Wie pan co to znaczy?
To już jest koniec.
Tak, to już jest koniec. Ja dałam z siebie wszystko. Wymiotowałam po tym starcie. I zajęłam piąte miejsce. Karin Enke podeszła do mnie i powiedziała „miałaś pecha”. Ale cholera! Dlaczego ja miałam tego pecha? Przez działaczy! Ja nie mogłam myśleć o wszystkim, bo nie myślałabym o tym co najważniejsze.
Gdy daje się z siebie wszystko, walczy się o marzenia, a przez niedopatrzenie działaczy to wszystko się traci, to co się czuje?
To są okropne myśli. Nieraz płakałam. Chciałam to rzucać. Straszny moment. Trauma do końca życia. Wkładasz w ten sport wielki wysiłek przez tyle lat. Marzysz o tym medalu. Stajesz na starcie i wiesz, że jesteś w stanie wygrać. I nie wychodzi. Można się załamać. A żeby jeszcze pognębić zawodnika, dziennikarze od razu atakują pytaniami czemu nie ma medalu. Nikt nie chciał się wczuć w moją sytuację. Ja naprawdę nie wiem jak ja dawałam radę.
W Calgary była pani w najlepszej formie i najbliżej medalu.
Przed tymi Igrzyskami postawiłam wszystko na jedną kartę. Teraz albo nigdy. Za własne pieniądze zatrudniłam specjalistę od akupunktury. Opłaciłam mu przelot i pobyt w Calgary. Miałam telefonicznie kontakt z moją psychoterapeutką. Po prostu stworzyłam sobie własny sztab. I do dzisiaj nie wiem co nie wyszło.
Śni się po nocach wyścig na 5000 metrów?
Mam go ciągle w pamięci. To była moja ostatnia szansa na medal. Jechałam jako ostatnia. Nie miałam rywalki na torze obok. Czułam się fantastycznie. Wszystko układało się idealnie. Rywalki zbierały się już na ceremonię zamknięcie, a ja jechałam coraz szybciej. W pewnym momencie zajmowałam drugie miejsce. I…
I?
Półtora okrążenia przed metą jakby mi podcięło nogę. Padłam. Nie wiem dlaczego tak się stało. Nie bolały mnie nogi, nie byłam zmęczona. Do dzisiaj tego nie rozumiem. Szybko się podniosłam, pojechałam dalej. Pobiłam jeszcze rekord Polski, ale medal odjechał. Widocznie tak miało być.
Medal jest na wyciągnięcie roki. Meta o krok. I upadek. Co się dzieje w głowie?
To było straszne. Siedziałam i ryczałam. Wszyscy poszli już na ceremonię zamknięcia, a ja tam zostałam. Działacze i trenerzy sobie poszli, bo co to ich obchodzi. Jak zawodnik osiągnie sukces to jest dobry, a jak nie wykona zdania to do widzenia. I wie pan kto mnie wtedy jako jedyny przyszedł pocieszyć? Andrzej Kozak, który wówczas trenował kadrę alpejek. Przyniósł pół litra i mnie pocieszał. Tak było…
Mam wrażenie, że przez te wszystkie lata bardzo pani zaszkodziła presja. Gdy jej nie było jeździła pani znacznie lepiej.
Ja czułam tę gigantyczną presję. Sporty zimowe przeżywały wtedy w Polsce kryzys. A ja miałam sukcesy i wszyscy zrzucali tę odpowiedzialność na moje barki. Cała Polska liczyła na mój medal. W pewnym momencie ja też chciałam w końcu dać ludziom tę radość w szarych czasach komuny. I to był błąd. Bo w życiu nie powinno się zbyt wiele oczekiwać, żeby później się nie rozczarować. Ma pan rację mówiąc, że najlepsze wyniki miałam jeżdżąc na luzie. Po Igrzyskach pojechałam na mistrzostwa świata i wywalczyłam brązowy medal.
Ale chyba zgodzi się pani ze mną, że te wyniki olimpijskie nabrały po latach zupełnie innego smaku. Kiedyś patrzono na nie z perspektywy rozczarowania, dzisiaj się je docenia.
Bez wątpienia. Zwłaszcza że przez lata nikt nie potrafił się do nich zbliżyć. Cóż… Ja na pewno dawałam z siebie wszystko. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Widocznie tak musiało być. Ten medal przydałby mi się tylko ze względu na emeryturę. Ale nie umieram, radzę sobie.
Będąc w Calgary wiedziała już pani, że to koniec kariery?
Tak. Byłam już tego pewna. Ja jeszcze miałam energię, żeby trenować dalej. Ale pomyślałam sobie wtedy, że zobaczyłam już wszystko to co chciałam zobaczyć. Poznałam świetnych ludzi. To była moja główna motywacja. Wyniki sportowe były ważne, ale jednak trochę poboczne.
Czy to prawda, że chciała pani wystartować na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Seulu w kolarstwie?
Oczywiście, że tak! Trenowałam, jeździłam na obozy. Ale gdy powiedziałam o swoim pomyśle prezesowi Polskiego Związku Kolarskiego Zbigniewowi Rusinowi to odparł, że baby to do garów, a nie na rower. Polska to był zaścianek. Ja próbowałam wprowadzić coś nowego, ale niestety zawsze trafiałam na beton. Gdy już mogłam gdzieś wystartować to na jakimś fatalnym rowerze. To było chore. Jeśli człowiek chce zasuwać i reprezentować Polskę to powinno zrobić się wszystko, żeby mu to umożliwić.
Słyszę w pani głosie duży żal.
Trudno go nie mieć. Dzisiaj wiem, że ja się tym wszystkim za bardzo przejmowałam. Zresztą po co mi to wszystko było? Ja potem przepraszałam swoje ciało, że tak je katowałam. Żałuję tych treningów. Drugi raz w życiu bym sobie tego nie zrobiła. Jedyne czego nie żałuję to tych przygód, podróży i wielu znajomości.
Odeszła pani ze sportu bez tego wymarzonego medalu olimpijskiego. Ale mimo to z podniesionym czołem, bo lista sukcesów była bardzo długa.
Ja dopiero po latach zrozumiałam, że jestem wielka. Dawałam radę walczyć z zawodniczkami, które pochodziły z łyżwiarskich mocarstw. Rywalizowałam jak równa z równą z panczenistkami na dopingu. Zrobiłam to wszystko bez koksu. Muszę być z siebie dumna!
Erwina Ryś-Ferens. Była panczenistka. Jedna z najlepszych polskich łyżwiarek w historii. Trzykrotna brązowa medalistka mistrzostw świata. Czterokrotna olimpijka. W Lake Placid, Sarajewie i Calgary Erwina Ryś-Ferens najwyżej była na 5. miejscu. Multimedalistka mistrzostw Polski. Na swoim koncie ponad 80 tytułów. Kilkadziesiąt razy biła rekord Polski. Erwina Ryś-Ferens należy do najlepszych polskich sportowców, jeśli chodzi o dyscypliny zimowe.