Przemysław Paszowski: Gdy Dorota Bucław wraca do przeszłości to czuje jakiś wewnętrzny ból?
Dorota Bucław: Chyba nie. Przyjęłam to do wiadomości. Na początku na pewno były sytuacje załamania, ale jakoś dosyć szybko osoby, które mnie wspierały, umiały wzbudzić we mnie chęć do dalszej walki. O siebie, o jak najlepsze funkcjonowanie…
Czyli znów potwierdza się zasada, że wsparcie bliskich jest najważniejsze…
Myślę, że żadna osoba po wypadku czy jakichś komplikacjach zdrowotnych nie jest na tyle silna, żeby sama sobie poradzić. Dobrze jest mieć dookoła osoby, które potrafią wesprzeć w trudnych momentach. A tych nigdy nie brakuje. Zwłaszcza że z reguły niepełnosprawnym staje się nagle. Nikt tego przecież nie planuje.
Jest żal do losu, że tak to wszystko się potoczyło?
W tej chwili nie. Stało się co się stało. Teraz jest dzisiaj i trzeba ten dzień wypełniać. Przyjmuję życie takim jakie jest.
Jednym słowem żyje pani tym co przed panią, a nie tym co za panią.
Zdecydowanie tak. Ja raczej nie jestem osobą, która rozpamiętuję cokolwiek. Staram się wyprzedzać czas.
Mimo wszystko chciałbym, abyśmy się w tym czasie cofnęli. Przenieśmy się więc do roku 1994. Ma pani wtedy siedemnaście lat i jest na sali gimnastycznej…
Grałam wtedy z kolegą w koszykówkę. Wpadłam na ścianę. Każdemu mogło się to zdarzyć. Diagnoza – uszkodzenie splotu barkowego. Nie miałam jednak nigdy żalu do kolegi. Wręcz przeciwnie! Gdy doszłam do jakiejś sprawności to chodziłam dalej z nim grać. Ani mnie to nie zniechęciło do sportu, ani do człowieka.
W wyniku tego nieszczęśliwego wypadku ręka stała się niesprawna.
Zgadza się. Ręka od barku aż po palce stała się bezwładna. Musiałam mieć ją przytwierdzoną na temblaku. Właściwie przez sześć lat non stop toczyła się walka o tę rękę.
To jeszcze była prawa ręka, a cała sytuacja miała miejsce tuż przed maturą.
To była trzecia klasa. Pamiętam taką pierwszą sytuację dotyczącą sprawdzianu z języka polskiego. On był zapowiedziany z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Zapytałam więc co mam zrobić w takiej sytuacji. Usłyszałam, że mam się nauczyć pisać lewą ręką. W związku z tym przez dwa tygodnie w domu, oprócz nauki do testu, przepisywałam gazety czy książki. Po tych dwóch tygodniach może nie pisałam super lewą ręką. Ten czas wystarczył jednak, żeby sobie radzić, a na sprawdzianie zmieścić się w limicie czasu.
I co dostała pani z tej klasówki?
A tego już nie pamiętam (śmiech). Na pewno pozytywną, ale dla mnie i tak największym wyczynem było napisanie tego sprawdzianu lewą ręką.
Po tym wypadku na sali gimnastycznej trafiła pani do szpitala. Tam poznała pani osobę, która szybko stała się dla pani kimś bardzo ważnym.
Zgadza się. Przez rehabilitację poznałam wtedy swoją imienniczkę – Dorotę. I później ta znajomość – mimo że w 1999 roku przeniosłam się do Radomia – cały czas była kontynuowana.
Czy już wtedy miałyście relacje przyjacielskie?
Myślę, że wtedy jeszcze bardziej koleżeńskie. Obie miałyśmy swoje życia.
Po powrocie ze szpitala wujek namówił panią na powrót do sportu. A wkrótce pojawił się w pani życiu tenis stołowy.
Trzeba dodać, że od szóstego roku życia tata zaprowadzał mnie na salę i uczył grać w koszykówkę. Zatem ten bakcyl sportowy miałam wszczepiony od dziecka. Potem był ten wypadek z ręką. Któregoś dnia przyszedł do nas wujek, będący maratończykiem. Spojrzał na mnie i zapytał co tak siedzę, skoro mogłabym dalej uprawiać sport. Ja wtedy nawet nie wiedziałam, że w okolicy są takie możliwości. I jakoś tak się zaczęło. W Bydgoszczy zaczęłam się sprawdzać w pływaniu, w biegach i tenisie stołowym. Jakoś tak samo z siebie wyszło, że zostałam przy tej ostatniej dyscyplinie. To był rok 1997. Postanowiłam wtedy, że będę walczyć o Igrzyska Paraolimpijskie w Sydney. Chciałam mieć cel w tym sporcie.
I na te Igrzyska Paraolimpijskie się pani zakwalifikowała, ale ostatecznie do Sydney nie poleciała. Po drodze były bowiem te feralne mikołajki 1999 roku. Zanim wydarzyło się najgorsze, to był całkiem miły dzień.
Tak. Przyjechałam do babci, która chorowała. Później na rehabilitacji spotkałam się z Dorotą. Okazało się, że ma mieszkanie w Solcu Kujawskim. Zaprosiła mnie do niego, więc podjechaliśmy tam. Weszłam, obejrzałam mieszkanie, zeszłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to są moje ostatnie podrygi jako osoby pełnosprawnej.
A potem te nieszczęsne tory.
Przejazd kolejowy był strzeżony, ale torowisko było w złym stanie. Pamiętam, że jak dojeżdżaliśmy to widziałyśmy ludzi, którzy schodzą z rowerów. Bardzo mnie to zdziwiło i zastanawiałam się, dlaczego ci ludzie to robią. Potem już to zrozumiałam. Wjechałyśmy na tory. Ja podskoczyłam i uderzyłam w podsufitkę malucha. Poczułam tylko prąd. Później był już szpital.
Jakie były te pierwsze myśli w szpitalu?
Nie wiem czy ktoś w to uwierzy, ale ja pierwszych trzech – czterech lat prawie w ogóle nie pamiętam. Wszystko jest we mgle. To są tylko jakieś wycinki z pamięci.
A jaka była diagnoza po tym wypadku?
Złamanie kręgu szyjnego drugiego z uszkodzeniem rdzeniem kręgowego na poziomie C2 – C3. Lekarze nie dawali mu wielu szans. Twierdzili, że będę tylko ruszać oczami. Ale podobno powtarzałam, że będzie dobrze i jakoś się ułoży.
Nurtuję mnie jedno pytanie. W jaki sposób można pogodzić się z sytuacją, że nagle aktywny człowiek, ląduje na wózku?
Nie tyle przeszkadzało mi to, że ruszam się na wózku, tylko że nie będę mogła grać czy że nie wyjdę z domu. To mnie przede wszystkim przytłaczało. Proszę sobie wyobrazić, że nawet nie ten wózek mnie dobijał, a to, że chociażby nie wejdę już do morza. Takie wydawałoby się prozaiczne sprawy dla mnie nagle stały się bardzo ważnymi. Wózek znalazł się w tym przypadku na dalszym planie. Pogodziłam się z tym, że jest. Zarzekłam się jednak wtedy, że jeśli będę miała siłę, to choćbym miała przejechać tylko dwieście metrów, to nie usiądę na wózek elektryczny. Wolę dwieście metrów sama niż dwa kilometry wózkiem elektrycznym.
Jak to się stało, że po wyjściu ze szpitala trafiła pani do mieszkania swojej przyjaciółki Doroty?
Chodziło o jak najczęstszą rehabilitację. Mowa tu o ćwiczeniach co cztery godziny. W związku z tym taka rehabilitacja w domu nie byłaby możliwa. Dlatego właśnie Dorota wzięła mnie do siebie. Potem doszły do tego problemy z oddechem i konieczność wentylacji. Jak się okazało pojemność moich płuc przyzwyczaiła się do pojemności płuc Doroty i lekarze stwierdzili, że tych wentylacji już za bardzo nie może robić ktoś inny. Wszystko dlatego że ktoś inny może wtłoczyć za dużo powietrza, przez co mogłyby popękać pęcherzyki płucne. No i w ten sposób zostałam uzależniona od niej i popsułam jej życie.
Ona chyba tak nie uważa.
Ona tak nie uważa, a ja owszem. I tyle. Dorota czuje się winna. Ja zresztą też. Wiem, że mogłaby wieść normalne życie, mieć rodzinę, a nie zajmować się mną.
Czuje się pani dla niej jakimś ciężarem, problemem?
Uważam, że w tej sytuacji jedna osoba mogłaby być tylko poszkodowana, a nie dwie.
Ale z drugiej strony ta smutna historia ma też piękne karty. Bo to opowieść o bezgranicznej przyjaźni.
To prawda. Traktujemy się jak siostry. Trudno zresztą, żeby było inaczej, gdy spędza się ze sobą niemal każdą chwilę.
I pod okiem Doroty też zaczęła robić pani postępy.
Gdy Dorota zabrała mnie do siebie i co kilka godzin mnie rehabilitowała to mój stan zaczął się polepszać. Wiadomo, że ta poprawa nie była wielka, ale w ciągu trzech lat doszłam do takiej sprawności, że ruszyłam kończynami górnymi. Pamiętam taką sytuację z 2004 roku.
Proszę opowiedzieć.
Siedzę przy stole, jem, oblewam się wszystkim. Dorota zastanawia się wtedy czy nie kupić specjalnych sztućców dla osób z porażaniem kończyn górnych i dolnych. Ale ja mówię „nie”. Choćbym miała jeść pół godziny i wylewać połowę zupy to się na to nie godzę. Bo moja pierwsza myśl była taka, co zrobię, gdy dojdę do jakiejś sprawności i znajdę się powiedzmy w restauracji. Nic nie zjem, bo nie wzięłam sztućców? Stwierdziłam więc, że muszę nauczyć się jeść tymi normalnymi.
A po ilu latach wróciła pani do sportu?
Długo nie mogłam się zdecydować na to, żeby wrócić do sportu. Ja nie chciałam pójść na halę, bo pamiętałam jak to jest grać na stojąco. Nie chciałam niszczyć tych wspomnieć. Bardzo się tego bałam. Naprawdę się bałam. Potrzebowałam psychoterapii. Ponadto jedna z sąsiadek Alicja, która bardzo prężnie nam pomagała, ciągle mnie namawiała, żebym poszła zagrać. I któregoś dnia dla świętego spokoju się zgodziłam. Ale jak poszłam to się okazało, że ten wózek nie jest przeszkodą.
Odżyły uczucia?
Tak. Znowu poczułam tę samą przyjemność. To była wczesna wiosna 2007 roku. To był bodziec, który zainicjował dalsze treningi. Kilka miesięcy pojechałam już na mistrzostwa Polski. Postawiłam sobie wtedy za cel, że pojadę na Igrzyska Paraolimpijskie do Londynu.
Sport przywrócił pani taką wolę walki, codzienną determinację?
Myślę, że tak. Być może wynika to też z mojej upartości i niepokorności. Z drugiej strony namawiam każdą osobę niepełnosprawną, żeby spróbowała sportu. To może być motor napędowy do jakichś zmian w życiu. Wyjście z domu otwiera znacznie więcej możliwości. Zamykanie się na świat nie jest dobrym wyjściem.
Także w pani życiu od tego momentu powrotu do tenisa stołowego wiele się zmieniło w pani życiu?
To prawda. Pamiętam jak w marcu 2010 roku wyjechałam na pierwszą imprezę międzynarodową do Budapesztu. Ogrywałam tam wysoko notowaną i znacznie sprawniejszą Rosjankę. Mnóstwo osób wtedy oglądało nasze starcie, bo chciało zobaczyć kim jest ta nowa. Wówczas coraz intensywniej myślałam już o Igrzyskach.
Igrzyskach, które kiedyś Dorota Bucław sobie przewidziała.
Jak miałam kilka lat powiedziałam do babci, że kiedyś pojadę na Igrzyska. Babcia stwierdziła, że chyba jako widz, ale ja ją przekonywałam, że jako uczestnik. Spełniłam te dziecięce marzenie. Babcia jednak już tego nie zobaczyła, bo zmarła w 1999 roku.
Chciałbym zapytać o to w jaki sposób pani gra, skoro nie ma czucia w ręce.
Mam zrobiony specjalny uchwyt na rączce. Trochę to przypomina szablę. Do tego przymocowywany jest bandaż, a później dłoń i nadgarstek są jeszcze raz bandażowane. I dlatego ta rakietka trzyma się dłoni. Wszystkie ruchy jakie robię są wyuczone i wykonywane z barku.
W tenisie stołowym odniosła pani multum sukcesów. Była pani na dwóch Igrzyskach Paraolimpijskich. Ale zarówno w Londynie, jak i Rio de Janeiro zawsze brakowało szczęścia.
Niestety tak wyszło. W Londynie w pierwszej grze w fazie grupowej połamałam palce grającej ręki, uderzając o stół. Czekał mnie jeszcze jeden pojedynek. Była opcja walkoweru, ale stwierdziłam, że to są moje pierwsze Igrzyska i będę grać. Znieczuliłam więc sobie rękę i poszłam zagrać. Przegrałam oczywiście, ale walczyłam. Urwałam chyba nawet jednego seta. Po meczu miałam już zagipsowane palce. Ale wspominając tamte wydarzenia, wiem, że postąpiłam słusznie.
A w Rio de Janeiro?
Grałam wtedy w ćwierćfinale. Włoszka zrobiła krótki serwis za siatkę. Chciałam sięgnąć tę piłkę, ale niestety wbiłam sobie kant stołu pomiędzy żebra. Co gorsza było to od lewej strony, czyli strony ręki grającej. Dograłam ten set i wzięłyśmy z trenerką czas medyczny. On trwa piętnaście minut. W tym czasie dostałam lek przeciwbólowy, żebym mogła kontynuować grę. Zrobiło się po dwa. W połowie piątego seta przestały działać leki. Trudno było mi nawet wyciągnąć rękę. Włoszka to zauważyła i skrupulatnie to wykorzystała. Pech, bo mogłam to wygrać.
Na obu Igrzyskach towarzyszyła pani Dorota. A wyjazd do Rio – z tego co wiem – był prawdziwą eskapadą.
Na wszystkie akcje szkoleniowe czy imprezy sportowe muszę jeździć z Dorotą. Choćby z tego względu, że nie przesiądę się sama z łóżka na wózek. Do tego dochodzą te wspominane problemy z oddechem. W związku z tym Dorota jest niezbędna na takich wyjazdach.
Występując na Igrzyskach pomyślała pani sobie, że jest dumna z tego do czego doszła?
Nigdy nie rozpatrywałam tego w tych kategoriach. Przygotowuję się do imprezy, gram na tyle ile mogę i tyle. Gdy osiągam sukcesy to jeszcze przez kilka dni jest czas na radość, ale to wszystko. Później trzeba skupiać się na kolejnym celu, zwłaszcza że u nas co roku są turnieje rangi mistrzowskiej.
Ostatnie sukcesy to złoty medal na mistrzostwach Europy.
Przed wyjazdem trener powiedział do mnie, że czas na złoto. Wcześniej na mistrzostwach Europy zdobywałam brąz i srebro. To był cel, który nam przyświecał. W końcu mi się to udało! Zawsze marzyłam o tym, żeby usłyszeć granego dla mnie „Mazurka Dąbrowskiego”. Ten sukces cieszy tym bardziej, że wygrałam w grupie łączonej.
Co to znaczy?
W dużym uproszczeniu to, że muszę rywalizować ze sprawniejszymi zawodniczkami. A proszę mi wierzyć, że wygrać z takimi tenisistkami jest bardzo trudno. To są zawodniczki ze znacznie większymi możliwościami niż my.
Wspomniała pani o „Mazurku Dąbrowskiego”. Gdy go zagrano towarzyszyło pani wzruszenie?
Tak. W takich sytuacjach aż się włosy jeżą. Przez głowę przechodzi mnóstwo myśli. To aż trudno opisać. Ale pomyślałam sobie, że wreszcie mam ten medal. To wszystko trwało kilka minut, ale miałam poczucie, że ten czas upłynął błyskawicznie.
Jaką mają dla pani wartość te medale?
Najbardziej to taka sentymentalną. Gdy na nie patrzę to przypominam sobie ile musiałam na nie pracować. Chcę jednak zaznaczyć, że te wszystkie medale z mistrzostw Europy czy świata nie leżą gdzieś na honorowym miejscu. Może medal paraolimpijski byłby czymś innym.
Mieszka pani na drugim piętrze w bloku bez windy. Jak pani sobie z tym radzi?
Mam schodołaz. Jednak są to rzeczy mechaniczne, które szybko się eksploatują. Mój schodołaz ma dopiero trzy lata i już się psuje. Poza tym nie wszyscy potrafią obsługiwać ten sprzęt albo boją się, że coś uszkodzą. Mało kto pali się więc do tego, żeby mnie zwieźć.
Czuje się pani niewolnikiem we własnym mieszkaniu?
Nie mogę sama wyjść z domu, więc faktycznie często czuję się więźniem we własnym domu. To mój najczulszy punkt. Czasem chciałabym gdzieś móc wyjść, ale na przykład nie ma mnie ktoś zwieźć. Mamy w mieszkaniu dwa balkony, ale one są dla mnie niedostępne ze względu na progi. Nie mogę nawet otworzyć okna, bo klamki są za wysoko. Jestem jak trzyletnie dziecko, które może wyjść z domu tylko wtedy, gdy je ktoś wypuści.
Ile razy na tydzień wychodzi pani ze swojego mieszkania?
Na treningi wychodzę cztery razy. Do tego zwykle jeszcze raz jak muszę coś załatwić. I to wszystko.
Niewiele tego…
Naprawdę chciałabym, żebym mogła wychodzić częściej. Ale muszę też oszczędzać schodołaz. Nowy kosztuje osiemnaście tysięcy. Nie mam takiej kwoty. To jest przykre, że w wieku czterdziestu lat trzeba wybierać między pilotem a wyjściem z domu.
Co mogłoby poprawić tę sytuację?
Chyba tylko mieszkanie na parterze albo mieszkanie w bloku z windą. Jednak na to mnie nie stać.
To jedno z pani największych marzeń?
Chyba największe.
Słyszę duży smutek w pani głosie.
Tak, bo to taka igiełka wbita w serce.
Poza tym schodołazem miała pani też ostatnio problem z rozwalającym się wózkiem. Bez niego nie byłoby mowy o grze, ale w ogóle o funkcjonowaniu. Na szczęście pomocną dłoń wyciągnął Totalizator Sportowy, który ufundował nowy wózek.
Bez wózka nie byłoby mowy o niczym. Jestem za to bardzo wdzięczna Totalizatorowi Sportowemu.
Gdy umawialiśmy się na rozmowę, powiedziała pani, że wierzy, że ten wywiad przyczyni się do pozyskania sponsora. Na co najbardziej potrzebuje pani środków?
W tej chwili mam tyle potrzeb…
Proszę wymieniać.
Przede wszystkim jest to psujący się schodołaz, który jak wspomniałam kosztuje osiemnaście tysięcy. Psuje się też szyna, dowożąca mnie do wanny i z powrotem. To kosztuje dwadzieścia tysięcy. A założenie prysznica w mieszkaniu nie wchodzi w grę, bo łazienka jest za mała. Do tego dochodzi co najmniej tysiąc złotych miesięcznie za leki. To są dla mnie niewyobrażalne kwoty.
Szukała pani sponsorów na własną rękę?
Oczywiście! Zazwyczaj moje wiadomości pozostają bez odzewu, ale przychodzi odmowa. Nie wiem dlaczego tak jest. Niektóre osoby z kadry mają sponsorów. Nie mam pojęcia skąd ich biorą. Może mieszkają w większym mieście albo są bardziej sprawni? Nie wiem, po prostu nie wiem. Ja chyba nie mam szczęścia.
Czy na co dzień może liczyć pani na jakieś stypendia, wsparcie?
Nie chcę nikogo urazić, ale bywa z tym różnie. Nie chciałabym się wypowiadać na ten temat.
Nie każdy wie, że pani – mimo zdobycia złota mistrzostw Europy – nie otrzymała pani stypendium. Nie spełnione były bowiem ministerialne wymogi.
Niestety to prawda. Na zawodach nie było dwunastu zawodniczek z ośmiu państw. Takie podejście do nas jest jednak bardzo krzywdzące. Bo w mojej konkurencji bardzo rzadko się zdarza, żeby ten wymóg z rozporządzenia spełnić. A ja tak samo muszę ostro walczyć o medale. Czasem, gdy jest mniej zawodniczek rywalizacja jest o wiele bardziej zacięta. To nie jest moja wina, że tak to wygląda. Mam pisać do federacji z całego świata, żeby się zlitowali i wysłali zawodniczki, bo potrzebuję stypendium?
Wytłumaczmy tylko, że może dojść do sytuacji w której ktoś dostaje stypendium za zajęcie siódmego miejsca, bo w stawce jest dwunastu zawodników z ośmiu państw. Z kolei ktoś może wywalczyć złoto, ale rywalizuje tylko z dziesięcioma rywalami, więc stypendium już nie ma.
Dokładnie tak działa ten system. Nie jest lekko z tym walczyć. Tu już w grę wchodzi pasja. Gdyby nie ona to już dawno zostawiłabym sport niepełnosprawny.
Co by pani powiedziała osobom, które być może są w takiej samej sytuacji jak pani i nie widzą sensu swojego dalszego życia?
Chciałabym im przekazać, że mimo tych wszystkich trudności, opłaca się wyjść z domu i postawić na sport. To wzmacnia człowieka nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Nie trzeba być mistrzem, ale warto oddać się czemuś innemu. Nie wolno zamykać się w czterech ścianach.
Dorota Bucław. Para tenisistka stołowa. Dwukrotna paraolimpijka. Aktualna mistrzyni Europy.