Szymon Kastelik: Co było trudniejsze? Droga do finału czy sam finałowy pojedynek?
Dorota Banaszczyk: Trudno określić. Jedno i drugie wymagało koncentracji na celu. Sam finał to było coś, czego kompletnie nie spodziewałam się. Nie liczyłam na niego przed wyjazdem do Madrytu. Moje poprzednie turnieje nie wskazywały na to, że rzeczywiście stanę na najwyższym stopniu podium. Wcześniej kończyłam swoje starty na drugiej, trzeciej rundzie. Do każdej walki podchodziłam z nastawieniem, że muszę skoncentrować się na tej jednej próbie i ją wygrać. I tak było też przed finałem.
Sam awans do finału był sporą niespodzianką. Pomiędzy tym ostatnim pojedynkiem a eliminacjami miała pani dwa dni przerwy. Jakie myśli i emocje towarzyszyły podczas tej pauzy?
Nie docierało do mnie to, co się dzieje. Już wtedy dostawałam mnóstwo wiadomości od fanów i rodziny z gratulacjami. Wszyscy wiedzieli, że mam ten medal i to było coś nieprawdopodobnego. Ja po prostu starałam się wyciszyć przez przerwę. Dużo czasu spędzałam sama. Wieczorami wolałam napuścić sobie do wanny ciepłej wody i po prostu poleżeć w niej lub zadzwonić do moich znajomych i porozmawiać z nimi. Przede wszystkim próbowałam skupić się na sobie, a nie zajmować się tymi wszystkimi emocjami. To pozwoliło osiągnąć mi stan potrzebny na finał.
Jeszcze przed walką finałową układała sobie pani taktykę w głowie i robiła sobie wizualizacje pojedynku?
Dzień przed finałem widziałam się z trenerem. Przeanalizował on moją przeciwniczkę, aby móc wiedzieć na co się przygotować. Ale od początku mieliśmy takie założenie, że będziemy dalej wykorzystywać taktykę, która sprawdziła się w eliminacjach. Cały czas motywowaliśmy się, że zrobimy swoje. Osobiście bardziej oglądałam swoje walki i analizowałam jak udawało mi się wygrywać. No i w finale z Niemką okazało się, że ta taktyka sprawdziła się w praktyce.
Faktycznie. Jak spojrzymy na walkę finałową, to można stwierdzić, że miała pani wyraźną przewagę. Chociaż przy zdobyciu drugiego punktu pomogła wideoweryfikacja.
To jest też rola trenera, że musi czuć walkę i mnie jako zawodniczkę. On wziął ten challenge. Po pierwsze dlatego, że była dobra technika, która nie do końca została zauważona przez sędziów. Po drugie w tym celu, żeby uspokoić trochę tę walkę. Przeciwniczka wtedy napierała, więc taka przerwa dała możliwość zatrzymania akcji i konsultacji z trenerem. To było dobre zagranie taktyczne ze strony szkoleniowca. Miał nad wszystkim kontrolę.
Wejście z przytupem w świat dorosłego sportu, również w pełni profesjonalnego, nie jest trochę szokujące?
Dla mnie to jest jak bajka. To jedno wielkie spełnienie marzeń. Jednocześnie przybliża mnie to do Igrzysk Olimpijskich, o których w ogóle nie myślałam. Wiedziałam, że do nich prowadzi daleka droga. Moje poprzednie starty nie wskazywały na to, że na Mistrzostwach Świata pójdzie mi tak dobrze. Chciałam zaprezentować się jak najlepiej, ale nie sądziłam, że dojdę do samego finału i zdobędę złoto. Nie dociera to do mnie. Choć próbuję podejść do tego z zimną głową. Nie spoczywam na laurach. Wracam do treningów i dalej robię swoje.
Nie obawia się pani tego ciężaru startowania w kolejnych zawodach jako mistrzyni świata?
Zdaję sobie sprawę, że to będzie olbrzymia presja. Mimo wszystko podchodzę do tego spokojnie. Na najbliższych zawodach będę wychodziła na matę z takim samym nastawieniem, z którym startowałam jeszcze miesiąc temu. Mam nadzieję, że nie spalę się już na najbliższym starcie w grudniu. Trener powtarza, że dam sobie radę. Przecież wyjście na finał przy olbrzymiej publice wymaga również spokojnej głowy. Pokazałam, że potrafię to udźwignąć. I mam nadzieję, że będzie tak cały czas i że dopiero otwiera się ten worek z medalami. Liczę też na to, iż jeżeli zdarzy mi się potknięcie, to ludzie zrozumieją mnie z racji młodego wieku.
Co by nie mówić, polskie karate już teraz zawdzięcza sporo pani. Pani sukces zapewne wpłynie na rozwój tej dyscypliny sportowej, zwłaszcza że karate zadebiutuje na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio.
Śmieję się, że jeszcze nie tak dawno temu ludzie nie wiedzieli co to jest karate. Nie odczuwałam większego zainteresowania. A tutaj nagle telefony, wywiady i jakieś spotkania. Ale cieszę się, że karate traktowane jest jako ciekawa dyscyplina sportowa. Oby mój sukces otworzył drogę nie tylko mi, ale całemu karate. Wierzmy w to, że znajdą się sponsorzy i nowi zawodnicy.
Nie da się ukryć, że dzięki temu sukcesowi Dorota Banaszczyk będzie teraz przez nas śledzona (śmiech). No właśnie. Mistrzyni świata i najbardziej wartościowej zawodniczce czempionatu nie pozostaje już chyba nic innego, tylko jeden cel: medal Igrzysk Olimpijskich. Myśli już pani o tym?
Nie ukrywam, że przed mistrzostwami świata było to dla mnie odległe marzenie. Wiem, że powtarzam się, ale jeździłam na zawody i obserwowałam jak najlepsze zawodniczki w mojej kategorii zdobywały punkty do kwalifikacji olimpijskiej, a mi te turnieje nie szły tak jak chciałam. Nie miałam tych punktów zbyt wiele. Teraz po zdobyciu złota wiem, że mogę wszystko. Pora na kolejny cel. Chociaż nie będzie łatwo, bo nasza dyscyplina zadebiutuje w Tokio. Karate zostało ograniczone z pięciu kategorii wagowych do trzech. Moja kategoria wagowa minus 55 kg zostanie połączona z minus 50 kg. I kwalifikację zdobędzie tylko osiem zawodniczek. To jest bardzo mała grupa. Medal mistrzostw świata przybliża mnie do tego awansu, ale jednak nadal nie gwarantuje mi udziału na Igrzyskach Olimpijskich. Dalej muszę ciężko trenować i dobrze prezentować się na kolejnych zawodach.
Wszyscy cieszymy się z pani sukcesu. Chociaż nie da się ukryć, że w polskim sporcie często mają miejsce patologiczne sytuacje. Była pani gotowa pogodzić się z tym, że z powodu wewnętrznego konfliktu w polskim karate, nie wystąpi pani w finale z godłem oraz nie wysłucha hymnu?
Gdzieś słyszałam o tym wszystkim. Starałam się nie myśleć o tym. W eliminacjach startowałam bez orła na piersi. Za to widniało logo Polskiej Unii Karate. Już wcześniej miałam doświadczenie z tym na Mistrzostwach Europy, więc nie robiło to na mnie wrażenia. Choć gdy już wiedziałam, że będę w finale, to zrobiło mi się trochę przykro, że miałabym przeżyć historyczny finał dla Polski bez godła i hymnu. Na szczęście działacze Polskiej Unii Karate walczyli bardzo mocno o to, aby symbole narodowe mogły pojawić się przy moim występie. Dzień przed finałem wiedziałam już, że mogę wystąpić razem z narodowymi symbolami. Wyciągnęłam swojego orzełka, którego odprułam tuż przed wyjazdem na mistrzostwa. Wzięłam nitkę i przyszyłam go. Później zrobiłam zdjęcia i wysłałam je najbliższym. Napisałam, że jesteśmy gotowi i walczymy o swoje. No i wywalczyliśmy.
Była to jakaś dodatkowa motywacja? Finał odbywał się przecież w wyjątkowym dla Polski czasie.
To prawda, w przeddzień setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Nie ukrywam, że to mogło mieć wpływ na ten olbrzymi rozgłos. Wiele osób pisało do mnie, że cieszą się z tego sukcesu. Była to dla nich niespodzianka i jakby prezent z okazji rocznicy. Doceniłam jak ważne są symbole narodowe. Gdy mogłam się z nimi zaprezentować w finale, to byłam olbrzymie szczęśliwa. Potwierdzają to moje gesty, jak na przykład serce przy godle.
Muszę zadać to pytanie, bo na pewno wiele osób to ciekawi. Skąd wzięła się u pani pasja do karate?
Od najmłodszych lat miałam jakiś pociąg do sztuk walki. Z racji tego, że mój tata był judoką, ale nie chciał, żebym poszła w jego ślady. Uważał, iż lepszą dyscypliną będzie dla mnie karate. Akurat zajęcia odbywały się w szkole podstawowej, obok której mieszkam i gdzie też chodziłam. Tata wysłał mnie na nie i tak zwyczajnie zostałam. Ciągnie się to od siódmego roku życia.
Przydało się pani kiedyś karate w prywatnej sytuacji (śmiech)?
Na szczęście nie (śmiech). Miejmy nadzieję, że tak pozostanie.
Dorota Banaszczyk. 21-letnia zawodniczka karate do 55 kilogramów. Zdobywczyni pierwszego dla Polski złotego medalu mistrzostw świata w karate olimpijskim. Na co dzień studentka Politechniki Łódzkiej.