Doczekaliśmy czasów, gdy awans trzech Polaków do finałowej serii, uznajemy za rozczarowujący. Niespełna dwadzieścia lat temu taki scenariusz każdy kibic nad Wisłą brałby w ciemno. Niestety takich przypadków było bardzo mało.
Doczekaliśmy czasów, gdy konkursy drużynowe ogląda się z przyjemnością, a nasi skoczkowie walczą w nich o najwyższe lokaty. Niespełna dwadzieścia lat temu drużynówki były złem koniecznym w kalendarzu Pucharu Świata.
Doczekaliśmy czasów, gdy o sile polskich skoków stanowi kilku skoczków. Dość powiedzieć, że na przestrzeni ostatnich lat konkursy Pucharu Świata wygrywali Kamil Stoch, Piotr Żyła, Krzysztof Biegun, Jan Ziobro, Maciej Kot czy Dawid Kubacki. Niespełna dwadzieścia lat temu był Adam Małysz.
Adam Małysz nie był jednak sam. W jego cieniu z lepszym bądź gorszym skutkiem startowało jeszcze wielu reprezentantów Polski. Nie osiągnęli oni nigdy wielkich sukcesów, często stając się obiektami żartów. Mimo to dziś z sympatią wspominamy również te postacie.
ZOBACZ CZY ICH JESZCZE PAMIĘTASZ!
>> Robert Mateja
Pod koniec lat 90. jeden z liderów polskiej kadry. W 1997 roku otarł się o medal mistrzostw świata na normalnej skoczni w Trondheim. Do brązu zabrakło mu zaledwie trzech punktów. Na dużej skoczni był szesnasty. Na Igrzyskach Olimpijskich w Hakubie zaprezentował równą formę, zajmując 21. i 20. miejsce. Rok później uplasował się natomiast w trzeciej dziesiątce na mistrzostwach świata w Ramsau.
W tym czasie dość regularnie punktował również w Pucharze Świata, czasem wchodząc do czołowej „10”. Podczas zawodów w Zakopanem w 1999 roku prowadził po pierwszej serii, ale w drugiej próbie się spalił, popsuł skok i spadł na 16. pozycję.
Po objęciu kadry przez Apoloniusza Tajnera stracił niezłą dyspozycję i nigdy nie zdołał ustabilizować formy. W sezonie 1999/2000 punktował zaledwie trzy razy. W kolejnym, tym w którym wybuchła Małyszomania, radził sobie lepiej i siedem razy wszedł do „30”. Przydarzyła mu się też piąta lokata w Sapporo i dwa razy dziewiąta pozycja w Harrachovie. Co ciekawe na czeskim Certaku przekroczył wtedy jako pierwszy Polak w historii przekroczył granicę 200 metrów. Na mistrzostwach świata w Lahti był 17. na dużej skoczni.
Później Robert Mateja całkowicie się pogubił i bardzo często przegrywał z samym sobą. W sezonie 2001/2002 zdobył tylko 50 punktów, a na Igrzyskach był 37. i 29. Rok później do „30” zdołał wejść tylko raz, a w sezonie 2003/2004 ani razu.
Odżył pod okiem Heinza Kuttina. W sezonie 2004/2005 świetnie spisywał się w Turnieju Czterech Skoczni, który ukończył na 17. miejscu. Łącznie w Pucharze Świata uzbierał 87 punktów. Zawiódł jednak na mistrzostwach świata ani razu nie wchodząc do finałowej serii. Po okresie zwyżki formy znów przyszedł kryzys. W sezonie olimpijskim zawodnik zapunktował tylko raz, a najlepiej spisał się na Igrzyskach, zajmując 25. miejsce na normalnej skoczni.
W sezonie 2006/2007 nie punktował już wcale (poza finałem w Planicy), ale mimo to pojechał na mistrzostwa świata do Sapporo. Tam zawalił skok w serii finałowej konkursu drużynowego, przez co biało-czerwoni stracili szansę na medal. Po zawodach wylała się na niego niespotykana dotąd fala hejtu. Wielu kibiców do dziś nie może mu wybaczyć tamtego skoku. Po sezonie zakończył karierę.
W późniejszych latach pracował jako trener bądź asystent w kadrach skoków narciarskich. Obecnie jest asystentem trenera głównego w kadrze kombinatorów norweskich.
>> Wojciech Skupień
Kolejny niedoceniany skoczek, będący ważnym punktem polskich skoków ostatniej dekady XX wieku. W latach 90. nie było sezonu, w którym by nie punktował, choć zajmował miejsca przeważnie w trzeciej dziesiątce.
Na Igrzyskach Olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku zajął 29. miejsce na normalnej skoczni. Cztery lata później był już 11. na dużej. Dzięki temu wynikowi był jednym z bohaterów polskiej ekipy w Nagano. Indywidualnie wyżej klasyfikowano bowiem tylko alpejczyka Andrzeja Bachledę-Curusia i łyżwiarzy Dorotę Zagórską i Mariusza Siudka. Ponadto wchodził też do „30” na mistrzostwach świata w Thunder Bay i Trondheim.
Po objęciu kadry przez Apoloniusza Tajnera utrzymywał niezły poziom. W sezonie 1999/2000 uciułał 88 punktów Pucharu Świata, zajmując nawet szóstą lokatę w Iron Mountain. W pierwszym roku Małyszomanii dość regularnie punktował, a na mistrzostwach świata w Lahti był 28. i 15.
W późniejszych latach zanotował całkowity regres. W sumie punkty Pucharu Świata zdobył jeszcze tylko pięciokrotnie. Później skonfliktował się z trenerem Heinzem Kuttinem, który wcześniej pomógł wyjść mu z dołka.
Obecnie pracuje w ABW, a także prowadzi swój pensjonat.
>> Tomasz Pochwała
Uchodził za duży talent. W sezonie 2000/2001 17-latek zajął ósme miejsce na mistrzostwach świata juniorów i pojechał na seniorski czempionat do Lahti. Razem z kolegami z drużyny zajął wówczas piąte miejsce.
W kolejnym sezonie czterokrotnie punktował w zawodach Pucharu Świata, a na mistrzostwach Polski wywalczył srebrny medal. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Park City był 40. i 43. Sezon 2001/2002 zakończył się jego fatalnym wypadkiem w Planicy.
Po tym zdarzeniu nigdy nie wrócił do dobrej formy. Po latach przekwalifikował się na kombinację norweską. W nowej dyscyplinie kilkukrotnie zdobywał punkty Pucharu Świata, a także pojechał na mistrzostwa świata w Oslo.
Obecnie trener kadry kombinatorów norweskich.
>> Łukasz Kruczek
Specjalista od sukcesów na Uniwersjadzie. Na tej dość niszowej, jeśli chodzi o skoki, imprezie zdobył łącznie aż cztery złote medale. W poważnej rywalizacji nie szło mu tak dobrze. Może jednak pochwalić się, że był członkiem drużyny, która jako pierwsza w historii stanęła na podium Pucharu Świata. Stało się tak w grudniu 2001 roku, gdy biało-czerwoni w składzie Kruczek, Mateja, Skupień, Małysz zajęli trzecie miejsce w Villach.
Indywidualnie w Pucharze Świata tylko czterokrotnie wchodził do „30”, choć przez kilka lat startował dość regularnie w tym cyklu. Był też w kadrze olimpijskiej w Hakubie, gdzie uplasował się na 45. pozycji na dużej skoczni.
Zakończył karierę po sezonie 2002/2003 i został trenerem. To była świetna decyzja, bo w tej roli radził sobie zdecydowanie lepiej. Doprowadził Kamila Stocha do dwóch złotych medali olimpijskich, mistrzostwa świata, a także Kryształowej Kuli za sezon 2013/2014. Pod jego wodzą biało-czerwoni zdobyli też pierwszy medal mistrzostw świata w drużynie.
Obecnie szkoleniowiec kadry kobiet.
>> Krystian Długopolski
Syn wybitnego dwuboisty Kazimierza. Do wyników ojca nigdy się jednak nie zbliżył, choć tak samo jak on został olimpijczykiem. Na Igrzyskach w Hakubie furory jednak nie zrobił, zajmując miejsce w siódmej dziesiątce na skoczni normalnej.
Najwięcej szans na występy dostawał u Pavla Mikeski. Apoloniusz Tajner korzystał z jego usług rzadko. Ponownie mocniej na niego postawił Heinz Kuttin. W Pucharze Świata na przestrzeni dziesięciu lat punktował tylko dwa razy, gromadząc łącznie 6 punktów.
>> Tomisław Tajner
Syn Apoloniusza Tajnera. Z powodu tej rodzinnej konotacji, często pod jego adresem kierowano złośliwości. Tym bardziej, że na skoczni nie osiągał zawrotnych wyników.
„Czasem słyszałem nieprzychylne głosy, ale wcale nie uważam, że byłem w kadrze dzięki ojcu. Skakałem wówczas dobrze, punktowałem w Pucharze Świata i nie czułem się winny takim rzeczom i do głowy mi nie przyszło, że tata mnie może faworyzować” – mówił w wywiadzie dla serwisu skijumping.pl w 2005 roku.
Pierwsze szansy na występy w Pucharze Świata otrzymał pod koniec sezonu 2000/2001. W kolejnym startował już regularnie. W tym czasie udało mu się tylko raz wejść do „30”, gdy zajął 24. miejsce w Titsee-Neustadt. Mimo to pojechał na Igrzyska Olimpijskie. W Park City był 39. na dużej skoczni.
W sezonie 2002/2003 nie startował już tak często, ale za to czterokrotnie wchodził do finałowej serii. Później do tych wyników nigdy już się nie zbliżył. W elicie skakał jeszcze rok później, a po zmianach personalnych w kadrze, startował głównie na zapleczu. Obecnie pracuje jako trener.
>> Wojciech Tajner
„Skokom towarzyszy odczucie zdenerwowania, adrenalina, a ja to lubię. Chcę się zawsze jak najlepiej pokazać” – mówił przed laty Wojciechowi Szatkowskiemu.
W Pucharze Świata pojawiała się przez kilka sezonów, ale punktował tylko dwukrotnie – w Zakopanem i w Sapporo w sezonie 2003/2004. Karierę zakończył w 2007 roku.
>> Marcin Bachleda
Popularny „Diabeł” na początku XXI wieku był dla polskich skoków tym kim teraz jest Piotr Żyła. Obaj swoimi wypowiedziami potrafią bowiem rozbroić widzów. Kolejne podobieństwo między panami to także długowieczność. „Diabeł” w elicie utrzymywał się przez ponad dekadę, a szansę dawali mu wszyscy począwszy od Apoloniusza Tajnera, a skończywszy na Łukaszu Kruczku.
Szansy te „Diabeł” wykorzystywał jednak tak sobie. Czterokrotnie startował na mistrzostwach świata – w Ramsau, Lahti, Val di Fiemme i Oberstdorfie. Na sześć mistrzowskich konkursów do finałowej serii wchodził trzykrotnie. Jego najlepszy rezultat to 26. miejsce na normalnej skoczni w Lahti.
Pierwsze punkty Pucharu Świata zdobył w sezonie 2001/2002. Uciułał wówczas 26 oczek w konkursach w Zakopanem i Sapporo. W elicie regularnie startował przez kolejne dwa lata. Osiągnął wtedy najlepsze wyniki. W sezonie 2002/2003 zdobył 77 punktów, a w kolejnym 27.
Pod wodzą Heinza Kuttina „Diabeł” punktował tylko raz, ale Austriak i tak często na niego stawiał. Podobnie jak jego następcy Hannu Lepistoe i Łukasz Kruczek. W sezonie 2009/2010 zawodnik pięciokrotnie wchodził do finałowej serii i do końca liczył się w walce o Igrzyska. Ostatecznie do Whistler Olympic Park pojechali inni, a Bachleda punty Pucharu Świata zdobył jeszcze tylko raz.
Po zakończeniu kariery był trenerem kadry kobiet w skokach narciarskich. Obecnie asystent Łukasza Kruczka.
>> Rafał Śliż
Mocno postawił na niego Heinz Kuttin. Najpierw w kadrze B, a później w kadrze A. W sezonie olimpijskim 2005/2006 trzykrotnie zdobywał punkty Pucharu Świata. Dzięki temu pojechał na Igrzyska do Pragelato. Nie zdołał jednak awansować do konkursu na dużej skoczni.
Później w elicie startował sporadycznie. W sezonie 2008/2009 był jednak 13. w Zakopanem i 18. w Willingen, wywalczając sobie kwalifikację na mistrzostwa świata w Libercu. Tam jednak znów nie poszło, bo w konkursie na dużym obiekcie był ostatni.
>> Mateusz Rutkowski
Pierwszym i być może największym talentem jaki w ostatnich latach straciły polskie skoki jest oczywiście Mateusz Rutkowski. Cała Polska usłyszała o nim w lutym 2004 roku. Został wówczas mistrzem świata juniorów w norweskim Strynie pokonując między innymi Thomasa Morgensterna. Wywalczył też srebro w drużynie z Kamilem Stochem, Stefanem Hulą i Dawidem Kowalem. Niedługo później zajął 28. miejsce na mistrzostwach świata w lotach.
18-latek z miejsca został okrzyknięty następcą Adama Małysza. Waga tego tytułu przygniotła jednak Rutkowskiego. Mistrz świata juniorów nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i już po życiowym sezonie zaczęły się jego problemy. Wiosną 2004 roku zawieszono mu na trzy miesiące stypendium za zbyt huczne imprezowanie.
Mimo problemów wychowawczych Mateusz Rutkowski w kolejnym sezonie dość regularnie startował w Pucharze Świata. Nie udało mu się jednak zdobyć ani jednego punktu w żadnym z konkursów. Bardzo przeciętnie spisał się również na mistrzostwach świata w Oberstdorfie. Kłopoty z dyscypliną, nadwagą i alkoholem spowodowały usunięcie z kadry narodowej.
Później podejmował jeszcze próby powrotu, ale nie był już w stanie nawet w niewielkim procencie zbliżyć się do dawnej formy.