Przemysław Paszowski: Chyba nie będzie pan miło wracał do września, prawda? Dariusz Popiela: Niespecjalnie. Miałem większe nadzieje wobec września. Wywalczyłem co prawda medal mistrzostw świata w drużynie, ale indywidualnie oczekiwałem lepszych wyników. Najpierw nie udało mi się wskoczyć na podium Pucharu Świata, potem do tego doszła porażka w Rio de Janeiro. Ale tak bywa w sporcie.
Nie ma pan poczucia, że po dobrym sezonie coś nagle odpłynęło?
Mam tego świadomość. Wiedziałem, że stać mnie na dużo. Miałem powody do takich myśli. W końcu to nie był zły sezon. W rankingu światowym awansowałem do czołowej dziesiątki, w zawodach Pucharu Świata w Liptowskim Mikulaszu wywalczyłem drugie miejsce. Po takich wynikach apetyt musi wzrosnąć. Niestety wyszło jak wyszło. Oceniam swoje wrześniowe starty jako porażkę.
Czy fakt, że jechał pan na finał Pucharu Świata walczyć o końcowy triumf pana jakoś nie sparaliżował?
Nie. Od lat wykonuje solidną pracę psychologiczną z profesorem Janem Blecharzem, więc nie ma mowy o tym, abym nie wytrzymał psychicznie. To o czym pan mówi dodatkowo mnie mobilizowało. Czułem się nakręcony.
Co więc zawiodło?
Bardzo lubię tor La Seu d’Urgell, ale jest on dość łatwy. A na takich traci się podwójnie. Na takich torach nie możliwości odrobić strat. Czasem jedna sekunda potrafi wyeliminować. Mnie też przydarzył się taki drobny błąd i puchar mi uciekł. To boli, bo było bardzo blisko. Nie mogę być z tego zadowolony, ale wypada też docenić to piąte miejsce. Przed sezonem pewnie brałbym je w ciemno.
Myśli pan, że gdyby nie odwołany Puchar Świata w Tacen mogłoby wszystko pójść inaczej?
To na pewno były punkty, które mogły zadecydować o końcowej klasyfikacji. Ja zawsze eliminacje płynę słabiej. Koncentruję się na najważniejszych startach. W Tacen też tak było. A tutaj pojawiła się nagle informacja, że ze względu na obfite opady wyniki kwalifikacji zostaną uznane jako końcowe. Trudno nie nazwać tego pechem.
Co się stało z pańską formą w tym krótkim okresie między finałem Pucharu Świata, a Mistrzostwami Świata?
Jestem zdziwiony gorszą dyspozycją z końcówki sezonu. Wiedziałem, że ostatnie dwa Puchary Świata były elementem przygotowań do najważniejszej imprezy. Nie dołowałem się więc tymi niepowodzeniami. Moja forma rosła. Czułem się bardzo dobrze, wykonałem dużą pracę. Wszystko wyglądało tak jak powinno. Wydawało mi się, że mogę zrobić świetny wynik.
Ma pan sobie coś do zarzucenia, jeśli chodzi o występ w Rio de Janeiro?
Długo się nad tym zastanawiałem. Przejazd wyglądał całkiem nieźle. Na pewno wycisnąłem z niego wszystko co się dało. Ale zabrakło jakiegoś poweru. Gdy analizuję te zawody to widzę, że traciłem dość równomiernie ułamki sekund. Nie było takiego jednego miejsca, w którym uciekł mi medal. W kajakach czasem tak bywa, że można wykonać bardzo dużą pracę na treningu, a potem wyniki tego nie oddają. Poza tym kajakarstwo górskie jest dość specyficzną dyscypliną. Jednego dnia można zajmować miejsce na podium, a za tydzień być w czwartej dziesiątce.
Czy Mistrzostwa Świata w Rio de Janeiro zapisze pan do udanych ze względu na wicemistrzostwo drużyny czy jednak jako nieudane z powodu słabego wyniku indywidualnie?
Bez wątpienia medal indywidualny jest dla większości zawodników ważniejszy. Ale to jest na pewno bardzo duży sukces. Mamy świetny zespół. Trzeba docenić, że od kilku lat jesteśmy w czubie.
Nie chciałbym umniejszać znaczenia tego srebra, ale zostało wywalczone w raczej mało prestiżowej konkurencji.
Tak jest to często odbierane na zewnątrz. W środowisku kajakowym te zmagania są bardzo cenione. Na starcie w Rio de Janeiro stanęło prawie trzydzieści zespołów. W każdym z nich płyną najlepsi zawodnicy. Z tego względu w drużynówkach jest naprawdę bardzo ostra rywalizacja.
Czy ma pan już jakieś wnioski po tym sezonie? Z jakich elementów jest pan zadowolony, a co wymaga jeszcze poprawy?
Na pewno jestem bardzo zadowolony z pierwszej części sezonu. Pływałem wtedy na równym poziomie i trzeba to powtórzyć za rok. Musimy jednak tym razem dowieźć tę formę do końca sezonu. W tym roku widocznie jakiś element zaszwankował. Mówimy tutaj bowiem detalach. To one przekładają się na te sekundy. Prawdopodobnie nie zagrał jakiś trybik w przygotowaniu motorycznym. Nie szukamy złotego Grala. W przygotowaniach do kolejnego sezonu żaden szczegół nie może nam umknąć. To są moje kluczowe lata i chce udowodnić, że potrafię walczyć o najwyższe cele.
W tym roku było o panu głośno nie tylko ze względu na sport, ale również pasję historyczną.
Zawsze interesowałem się historią. Jest mi bardzo blisko. W którymś momencie bardzo ważny stał się dla mnie temat Holocaustu. Czytam wszystko co jest dostępne na rynku. Poświęcam Zagładzie sporo swojej uwagi. Przez kilka lat działam też w stowarzyszeniu „Sądecki Sztetl”.
Był pan inicjatorem upamiętnienia żydowskich mieszkańców Krościenka. Co pana pchnęło do podjęcia takiego tematu?
Cała ta historia zaczęła się od sportu.
Od sportu?
Tak. Mój fizjolog profesor Jerzy Żołądź zwrócił mi kiedyś uwagę, że nad Dunajcem w Krościenku znajduje się cmentarz. Ja nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Często pływałem sto metrów od tego miejsca i dla mnie to zawsze była zwykła zarośnięta góra. Tymczasem dzięki profesorowi dowiedziałem się, że jest tam żydowski cmentarz. Stan w jakim on się znajdował bardzo mnie poruszył. Chciałem coś zrobić w tej sprawie. I zacząłem działać. Ten projekt mnie pochłonął. Starałem się robić wszystko od a do zet. Poznałem podczas tych prac fantastycznych ludzi. Ukoronowaniem tych działań było odsłonięcie pomnika przez potomków tych, którzy żyli w Krościenku i przeżyli Holocaust. To był dla mnie taki złoty medal, jeśli mogę użyć terminologii sportowej.
Podjął się pan tematu w ostatnich latach dość niepopularnego.
Ja to wszystko robię dla zmarłych. Dla ludzi, o których prawdopodobnie cały świat by zapomniał. Obecnie fajnie jest robić rzeczy popularne, które spotykają się z poklaskiem. Ale znacznie większe poświęcenie jest wówczas, gdy trzeba iść pod prąd. Parę lat temu, gdy był kryzys uchodźczy wraz z żoną zbieraliśmy śpiwory i wysyłaliśmy potrzebującym. Jak pan widzi nie mam z tym problemu. Może dlatego, że w mojej dyscyplinie często pływa się pod prąd (śmiech).
Jakie zagadnienia historyczne jeszcze pana fascynują?
Na pewno wielokulturowość i wieloetniczność terenów południa Polski, z którego pochodzę. Angażuję się w różne akcje związane na przykład z historią Łemków czy Romów.
Jak to jest z wiedzą kajakarzy na temat historii Polski? Czy oni wiedzą coś na ten temat czy niekoniecznie?
Dla ogółu historia Europy Środowej jest mało znana i to zarówna ta najnowsza jak i ta starsza. Ci zawodnicy, którzy trochę się interesują historią to wiedzą co nieco. Na przykład mistrz olimpijski z Londynu Daniele Molmenti bardzo dużo wie o wojnie. Wielu zawodników, gdy dowiaduje się o mojej pasji pyta mnie o wiele rzeczy. Kajakarze chcą poznawać historię Polski. Zwłaszcza tę wojenną. Ja też w każdym miejscu staram się przypominać o naszej historii. Gdy startowaliśmy w Londynie okazało się, że niedaleko nas był pomnik lotników z Dywizjonu 303. Przypomniałem więc o wkładzie naszych pilotów w zwycięstwo w Bitwie o Anglię.
A Dariusz Popiela jako sportowiec żyje historią swoich startów czy patrzy tylko w przyszłość?
Staram się patrzeć w przyszłość. Nie żyje przeszłością i nie zastanawiam się co by było gdyby. Koncentruję się na dużych celach. Cieszę się jednak z każdego elementu, na przykład dobrze zrealizowanego treningu. Brakuje mi medalu z mistrzostw świata i Igrzysk Olimpijskich. To moje wyzwania na najbliższe lata. Do dzisiaj pamiętam swój pierwszy medal. Nie mogłem przestać płakać, gdy stałem na podium. Nie potrafiłem kontrolować tych emocji. Sport wiąże się dla mnie z takimi emocjami. Chciałbym ponownie je przeżywać.
Dariusz Popiela. Kajakarz górski. Startuje w konkurencji K-1. Siedmiokrotny mistrz Polski. Indywidualny wicemistrz Europy z 2017 roku. W 2018 roku Dariusz Popiela wchodził w skład drużyny, która wywalczyła wicemistrzostwo świata. Olimpijczyk z Pekinu.
Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.