Przemysław Paszowski: W latach dziewięćdziesiątych pani wraz z koleżankami była wizytówką nie tylko biegów narciarskich, ale całego polskiego sportu zimowego. Dopiero za kilka lat miała zacząć się Małyszomania, a potem era Justyny Kowalczyk. Bernadeta Piotrowska: Dziękuję. Można tak powiedzieć. Udało się w tamtym czasie zmontować bardzo fajną ekipę. Poza mną były w niej jeszcze Dorota Kwaśny, Michalina Maciuszek, Małgorzata Ruchała, Katarzyna Popieluch, Halina Nowak, Jolanta Bieniek i Teresa Rusnarczyk. Wtedy priorytetem była dobry zespół sztafetowy. Dzisiaj ze względu na taką a nie inną sytuację stawia się na biegi indywidualne.
Miałyście pecha. Trafiłyście na okres po transformacji ustrojowej i Polskę na dorobku. Te przemiany bardzo mocno uderzyły w sport.
To prawda. To były bardzo trudne lata. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Na wszystko brakowało środków. Związek dawał pieniądze tylko na podstawowe wydatki, a sponsoring dopiero raczkował. Firmy nie chciały łożyć na sport, bo same nie potrafiły się odnaleźć w nowej rzeczywistości. W rezultacie bardzo zaniedbane były takie kwestie jak opieka medyczna czy odnowa biologiczna. Nie wspomnę o sprzęcie czy serwismenach. Przed Igrzyskami olimpijskimi w Albertville współpracował z nami jeszcze rehabilitant i psycholog doktor Jan Blecharz, który później pomagał Adamowi Małyszowi wejść na szczyt. Jednak z każdym kolejnym rokiem było już coraz gorzej.
>> CZYTAJ CAŁĄ ROZMOWĘ Z BERNADETĄ PIOTROWSKĄ
Świat też się zmienił.
Dokładnie! Upadła żelazna kurtyna, a wraz z nią Związek Radziecki. To wydarzenie było odczuwalne nie tylko w wymiarze geopolitycznym, ale również w świecie sportu, bo powiększyła się stawka. Nagle do listy startowej dopisano zawodników z byłego ZSSR, którzy wcześniej nie mieli szans załapać się do podstawowego składu. Nowo powstałe państwa otworzyły przed nimi szereg możliwości. Co za tym idzie, oczywiście grupa sztafetowa również powiększyła się o kolejne drużyny narodowe.
Na Igrzyskach Olimpijskich w Albertville wraz z koleżankami udowodniła pani, że polskie biegi narciarskie nie zginęły.
Może i tak, ale miałyśmy zupełnie inne ambicje. Chciałyśmy walczyć co najmniej o miejsca w pierwszej dwudziestce. To się nie udało. Nie trafiłyśmy z formą. Przed Igrzyskami Olimpijskimi robiłyśmy trening wysokogórski. To była nowość, bo wcześniej się tego nie praktykowało. Trenerzy też chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, jak to powinno się odbywać. No i niestety forma przyszła tydzień po zejściu z wysokości. W zawodach poprzedzających Igrzyska zajmowałyśmy bardzo wysokie lokaty. Na samych Igrzyska już było kiepsko.
W Albertville była klapa? Pani trzykrotnie wchodziła do trzydziestki. To świetny wynik jak na debiutantkę.
Wyniki nie były złe, ale oczekiwania były wyższe. Liczono na naprawdę dobre lokaty. Nie bez powodu po tych Igrzyskach wymieniono cały sztab szkoleniowy.
Rok po tych Igrzyskach odniosła pani swój największy sukces w karierze. Na Mistrzostwach Świata w Falun zajęła pani siódme miejsce w biegu na 30 kilometrów. Ten wynik oceniano jako dużą niespodziankę, ale czy słusznie? Pani już co najmniej od dwóch lat pukała do bram czołówki.
Rzeczywiście nie wyskoczyłam nagle z kapelusza. Już od dłuższego czasu byłam gdzieś w pobliżu czołówki. W Falun potwierdziłam swoją dobrą dyspozycję. Na ten sukces złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim po sezonie olimpijskim nowym trenerem kadry został Herbert Adamus. To był mój trener klubowy i szkoleniowiec z którym zaczynałam wielka pracę po szkole podstawowej w internacie sportowym w Buczkowicach. Dzięki temu znał mnie od podszewki. To bardzo pomagało w przygotowaniach. A te były naprawdę bardzo dobre. Już w samym Falun udało się dobrze posmarować narty. I to mimo braku serwismenów! Właśnie wtedy narty do startu przygotowywali mi mój przyszły mąż Andrzej Piotrowski i Wiesiek Cempa. Oni tego dnia nie startowali, więc pomagali trenerom w smarowaniu i testowaniu nart.
Czyżbym słyszał w głosie nutkę rozrzewnienia?
Dobrze pan słyszy (śmiech). To był niewiarygodny bieg. Proszę sobie wyobrazić, że ja na trasie nawet nie wiedziałam na jakiej pozycji biegnę. Pierwszą informację otrzymałam po 15 kilometrach na stadionie. Ktoś krzyknął mi na jakim miejscu biegnę i tylko tyle. Z czasem dowiedziałam się, że moim informatorem był komentator sportowy Bogdan Chruścicki. Wtedy dopiero zrozumiałam co się dzieje. Miałam ciarki na plechach. Gdy ma się takie informację to mimo zmęczenia szuka się jakiegoś zapasu. Głowa pracuje inaczej. Tak samo było i tutaj.
Biegłam na sto procent. Drugą informację podał trener, ale dopiero 5 kilometrów przed metą. Zrobiłam jeszcze wszystko co było możliwe. To wystarczyło na zajęcie siódmego miejsca. Był wtedy pewien niedosyt, że nie stanę na ceremonii rozdania medali. Ale ten wynik udało się zrobić mimo takich braków… Teraz zawodnicy może i nie mają takich warunków jak czołówka światowa, ale tego nie można porównać z naszą sytuacją. My w porównaniu do obecnych realiów miałyśmy po cztery pary nart do każdego stylu, jednej parze kijów i już. Dlatego ten wynik tak bardzo cieszy.
Jednak ten dobry start w Falun wzbudził spore oczekiwanie przed Igrzyskami Olimpijskimi w Lillehammer. Presja bardzo mocno wzrosła.
Balonik był bardzo mocno pompowany. Media, działacze, kibice mieli duże oczekiwania wobec nas. Ale nie wyszło. W biegu na 15 kilometrów stylem dowolnym zajęłam osiemnaste miejsce. Dzisiaj gdyby któraś z dziewczyn poza Justyną zajęła taką lokatę to byłby nie lada sukces. Niestety zakończyło się rozczarowaniem. Liczyłam na więcej. Tak samo lepszą pozycję mogłyśmy osiągnąć jako sztafeta. Ósme miejsce było dalekie od ideału.
Po tych Igrzyskach zniknęła pani na dłużej.
Rzeczywiście. Ta przerwa była spowodowana ciążą i narodzinami dziecka. I nawet w takiej sytuacji pojawiły się liczne nieprzyjemności. Do dzisiaj pamiętam moment, gdy powiedziałam trenerowi, że jestem w ciąży. Szkoleniowiec się ode mnie odwrócił. Zabrał mi cały sprzęt narciarski. On wtedy mnie skreślił, mimo że ja nie powiedziałam „kończę z biegami”.
Bolało?
Jeszcze jak… Tak się nie powinno traktować ludzi. Obecnie Sylwia Jaśkowiec trzeci rok wraca po kontuzji i przyjmuje się ją z otwartymi ramionami (stan na sezon 2017/2018 – przyp. red.). Ja musiałam sama dreptać ścieżki od prezesa do prezesa, żeby umożliwili mi powrót do sportu. Wszystko było przeciwko mnie. Dla działaczy najlepiej byłoby, gdybym zakończyła karierę i dała im święty spokój.
Wróciła pani, ale wszystko było już inne.
W biegach narciarskich był już poważny kryzys. W sezonie przedolimpijskim zmieniono trenera na Rosjanina. Współpraca z nim to była kompletna porażka. Głównym problemem było to, że na obozy zabierał swoją zawodniczkę i to głównie jej poświęcał uwagę. My byłyśmy w tym układzie mniej ważne. W rezultacie trener został zmieniony pół roku przed Igrzyskami. To bardzo mało czasu. Mimo to z kolejnym trenerem udało się wreszcie poprawić styl klasyczny. Może gdyby popracował z nami dłużej to w Nagano byłyby lepsze wyniki. A tak wyszło jak wyszło.
W Nagano doszło też do poważnego zgrzytu.
Owszem, była jedna bardzo nieprzyjemna sytuacja. Mam tutaj na myśli spotkanie z szefem misji olimpijskiej. Ono przebiegało w bardzo burzliwej atmosferze. Działacze traktowali nas chałupniczo, a my się na to nie chciałyśmy zgodzić. Padło kilka mocnych słów. Ja powiedziałam po tej rozmowie, że nie wrócę już do biegów. Nie widziałam sensu dalszego trenowania. Od tego spotkania nasze biegi się posypały.
Miała pani tylko dwadzieścia osiem lat. Przed panią było jeszcze wiele lat startów…
To prawda, ale rzeczywistość była brutalna. Trzeba było się za coś utrzymać. A związek ani myślał nam coś dokładać do stypendiów. Może gdyby był sponsor sytuacja byłaby inna. Ale niestety…
Ma pani żal do działaczy, do związku?
Trudno go nie mieć…
Spotykam się czasem z opiniami, że jesteście pokoleniem straconym. W tym sensie, że mogłyście osiągnąć znaczenie więcej. Ale moim zdaniem jest to dość krzywdząca opinia.
Cieszę się, że tak pan uważa, bo faktycznie takie słowa nie są w porządku. Miałyśmy pod górkę, a w porównaniu do świata robiła się coraz większa przepaść. Brak zaplecza był najistotniejszy. Może gdyby były większe pieniądze którejś z nas udałoby się sięgnąć po medal? A tak… Nie poddawałyśmy się. Co roku wydawało nam się, że będzie lepiej. W końcu obiecywali to trenerzy. I tak żyło się tą nadzieją na lepsze czasy. Ale ona umierała, gdy dowiadywałyśmy się o skali dopingu. To strasznie demotywowało. Śmiem twierdzić, że bez poważnej kontroli antydopingowej nie mogłyśmy wówczas zdziałać dużo więcej. Wiele zawodniczek w tych czasach poległo. A wielu się udało…
To są poważne zarzuty.
Są, ale tak było. O tym nikt nie pisał, czasem ktoś coś powiedział. Takie były czasy.
Rozumiem, że więcej szczegółów pani nie poda?
Nie. To już jest przeszłość. Niech ustalaniem faktów zajmie się ktoś inny.
Dlaczego Justynie Kowalczyk mimo trudniejszego startu się udało, a wam czy dokładniej pani nie?
To bardzo trudne pytanie. Nie jest łatwo na nie odpowiedzieć. Myślę, że Justyna miała to szczęście, że rozpoczęła pracę z trenerem, który miał wielkie doświadczenie. Aleksander Wierietielny prowadził przecież wcześniej z sukcesami Tomasza Sikorę. Taki autorytet na początku drogi jest bardzo ważny. Nie ujmując umiejętności, naszym pierwszym trenerem kadry był dwuboistą. Wyśmienity sparing partner na crossy górskie, ale to nie wystarczy. Poza tym Justyna mimo wszystko była lepiej wyposażona w sprzęt. Oczywiście też nie miała łatwo, ale warunki się nieco poprawiły. My zawsze byłyśmy z tyłu jeśli chodzi o narty i smary.